Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
News will be here
Reklama Bank Spółdzielczy

ŻYWE I MARTWE. Zrobiła to, bo nie było jej stać na kolejne dzieci...

Znaleziona w zgrabach słomy dziewczynka żyła. Była w złym stanie: bardzo wychłodzona, miała niewłaściwie zabezpieczoną pępowinę. Dziecko zostało przetransportowane do szpitala na oddział dla noworodków. Po kilka dniach minęło zagrożenie życia. Ta historia, pełna nieoczekiwanych zwrotów, mogłaby posłużyć jako scenariusz dramatycznego filmu. Trudno uwierzyć, że wydarzyła się naprawdę w małej wsi Rożki w powiecie krasnostawskim.
ŻYWE I MARTWE. Zrobiła to, bo nie było jej stać na kolejne dzieci...
Osiem miesięcy wcześniej

 W połowie lutego 1996 roku Agnieszka K. w trakcie badań w przychodni zdrowia w Żółkiewce dowiedziała się, że jest w ciąży. Spytała lekarza, czy to jest pewne. - Test nie kłamie, proszę pani – usłyszała w odpowiedzi.

Nie ucieszyła się, miała już 43 lata. W tym wieku kobiecie bliżej do zostania babcią niż matką. Mieli już z mężem troje dzieci. Najstarszy syn niedługo kończył 19 lat. W piątkę żyli na trzech hektarach lichej ziemi w Rożkach. Roczny dochód z działalności rolniczej wynosił niewiele ponad 4 tysiące zł. Na jednego członka wypadało więc po 800 zł.

Za mało, by żyć, za dużo by umrzeć – mówiło się wtedy. Swego czasu Agnieszka K. pracowała w przedszkolu jako pomoc kuchenna, ale zwolnili ją w ramach redukcji etatów. Nowej pracy dla niej nie było. W Polsce szalało bezrobocie.

Korzystali z zasiłków pomocy społecznej, ale w niewielkim stopniu poprawiało to ich sytuację materialną. Jeśli gotówka trafiała w ręce męża Agnieszki, już po paru dniach nie było z niej ani grosza, bo Zbigniew K. przepijał ją w wiejskim sklepie. Pomoc rzeczową też potrafił spieniężyć na alkohol.

Przez niego żyli na granicy nędzy.  A czasem tę granicę przekraczali. Ale Agnieszka nie mogła mu było zwrócić uwagi, bo wtedy wpadał w szał i rzucał się na nią z pięściami.

- Piję za swoje, a jak ci nie pasuje, to wynocha z domu albo do roboty – mówił.

Szła po zaśnieżonym chodniku do przystanku autobusowego, połykając gorzkie łzy. Wiedziała, jaka będzie reakcja Zbyszka, gdy powie mu o ciąży. Stwierdzi, że to wszystko jej wina. Bo się nie zabezpieczyła albo coś w tym stylu.

Nie pomyliła się. Mąż zwyzywał ją od idiotek, tumanów i garkotłuków. Pojawiło się dręczące pytanie: co będzie, gdy urodzi się kolejne dziecko. Z czego się utrzymają?

 Udaje chorą, żeby nic nie robić!

 Potem już tylko raz rozmawiał z nią na ten temat. Powiedział, że trudno, stało się, nie zabije jej z tego powodu i nie wyrzuci z domu, ale na tym koniec względów.

- Nic mnie obchodzi, że jesteś w ciąży. Ja nie chcę tego bachora, więc nie licz na moją pomoc – oświadczył.

Dotrzymał słowa. Musiała normalnie wykonywać wszystkie prace w domu i w polu, nawet wówczas, kiedy widać po niej było, jak bardzo się męczy. Mąż nigdy nie zaproponował, że przyniesie wody ze studni lub wyręczy żonę w innych zajęciach wymagających wysiłku. Siedział sobie z piwem przed czarno-białym telewizorem, pamiętającym czasy Gierka, mierząc żonę wrogim spojrzeniem lub uśmiechając się złośliwie, gdy np. zakręciło jej się w głowie.

Nie miała sprzymierzeńców w dzieciach. W tej sprawie, jak też i w innych, brały stronę ojca. Najstarszy syn, Marcin już z nim chodził na piwo i wódkę, wyrastał na takiego samego pijaka i brutala jak Zbigniew. Córki się go bały. Agnieszka nie miała w domu żadnej przyjaznej duszy.

Oliwy do ognia dolewała teściowa. Przychodziła do nich pod pozorem pomocy synowej, a tak naprawdę we wszystkim jej dogryzała. Oczerniała ją przed sąsiadkami.

- Do czego to doszło, moja pani. W ciążę wolała zajść, żeby się próżniaczyć! I jeszcze udaje chorą, kto by nie myślał. Ale takie teraz te ludzie są!

- Co też pani opowiada?

Jednak teściowa wiedziała „swoje”. Nie pozostawiała suchej nitki na Agnieszce. Posuwała się nawet do sugestii, że jej syn nie jest ojcem dziecka. Przecież po „takiej” wszystkiego się można spodziewać. A jaka gruba i brzydka się zrobiła. Gdzie rozum, gdzie przyzwoitość?!

 W ostatniej chwili

 Do lipca nie chodziła na żadne badania. Prosiła męża, by pozwolił jej udać się do lekarza, ale on odmawiał, nie dawał jej pieniędzy na bilet autobusowy. A swoich nie miała.

W końcu pomogła jej znajoma pracownica opieki. Umówiła ją u ginekologa i zawiozła do niego. W dokumencie lekarz wpisał datę przewidywanego terminu porodu. Rozwiązanie miało nastąpić w połowie września. Chciał ją umówić się na następną wizytę za kilka tygodni. Ale Agnieszka K. już się nie pojawiła w gabinecie. Nie wykonała też zalecanego przez ginekologa badania USG.

Żniwa w 1996 roku trwały dłużej niż zazwyczaj. Opóźnienie spowodowały ulewne deszcze i niskie jak na środek lata temperatury. Na przełomie lipca i sierpnia słupek rtęci na termometrze rzadko przekraczał 20 stopni. Jednak zboże trzeba było skosić i zebrać. Rolnicy z niepokojem słuchali prognozy pogody. Wykorzystywali każdą sprzyjającą godzinę.

20 sierpnia słońce wreszcie pokazało się na niebie i po chwili nie zniknęło za chmurami. Temperatura podskoczyła. Cała rodzina K. od rana pracowała w polu. Do domu wrócili dopiero pod wieczór, umorusani i zmęczeni. Jednak Agnieszka nie mogła sobie pozwolić na wypoczynek. Musiała naszykować kolację, posprzątać, zrobić pranie. Mąż wylegiwał się na łóżku, dzieci gapiły się w telewizor, a ona była do roboty, chociaż ledwie trzymała się na nogach.

Od kilku dni bolało ją całe ciało. Miała wrażenie, że brzuch jej zaraz pęknie. Czuła silne parcie na pęcherz. Wiedziała z doświadczenia, że takie są oznaki zbliżającego się porodu. Ale przecież przewidywany termin to połowa września. Jeszcze trzy tygodnie. Może w gabinecie się pomylili miesiące? A może urodzi wcześniaka?

Zapadła noc. Zbyszek chrapał jak niedźwiedź. Syn i córki też już spały. Ona nie mogła zmrużyć oka. W domu było duszno, miała zawroty głowy. Wyszła więc na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Naraz poczuła, że odchodzą jej wody płodowe. Nie było chwili do stracenia. Trzeba zaraz do szpitala.

Wróciła do mieszkania, zapakowała do reklamówki kurtkę, bieliznę na zmianę i przybory toaletowe. Nie budziła męża. Nawet w takim momencie bała się jego gniewu. A poza tym, czym by ją odwiózł? Rowerem? Zdecydowała się pójść do matki, która mieszkała w tej samej miejscowości, po drugiej stronie drogi. Były skłócone, prawie ze sobą nie rozmawiały, jednak matka na pewno nie odmówi pomocy w takiej sytuacji. Załatwi jakąś podwodę. Albo zadzwoni od sołtysa po karetkę.

Była jeszcze daleko od jej domu. Bała się, że nie dojdzie. Ciężko oddychała z wysiłku. Naraz sparaliżowana nagłym skurczem bólu upadła przy drodze...

 Zgon w karetce

 Zbigniew K. obudził się w środku nocy. Często tak miał, musiał wstać i załatwić potrzebę fizjologiczną. Wyszedł przed dom. W pewnym momencie jego wzrok padł na podwórko. Ze zdumieniem stwierdził, że drzwi do stodoły są otwarte.

Pewnie złodzieje, pomyślał. Chwycił drąg, który był oparty o ścianę domu i zachowując ostrożność podszedł na palcach pod stodołę. Nastawił uszu. Dziwne, żadne odgłosy z niej nie dobiegały. Jacyś cisi ci złodzieje. A może to nie złodzieje. Mógł niedokładnie zamknąć wrota i silniejszy podmuch wiatru je otworzył. Zaświecił latarkę i zajrzał do środka. Zobaczył Agnieszkę siedzącą w kucki na klepisku. Zwijała się z bólu, jęczała.

- Co ci jest do cholery, czemuś nie w chałupie? - zapytał. Słabym głosem odpowiedziała, że zaraz będzie rodzić. Błagała, żeby wezwał pogotowie. Jeśli tego nie zrobi, dojdzie do tragedii. Zaklął, ale wsiadł na rower i popędził do sołtysa. Powiedzieli, żeby pilnował żony, będą za kwadrans.

Czekając na karetkę Agnieszka powiedziała mężowi, co się stało. Nie dotarła do matki. Upadła na ziemię. Po kilku minutach pozbierała się i zawróciła. Postanowiła urodzić w stodole i weszła do środka, usiadła. Wtedy zjawił się Zbyszek.

Zaczęła rodzić w karetce. Dziecko było sine, nie oddychało, nie poruszało się. Załoga sanitarki przystąpiła do reanimacji, ale niestety, zanim dojechali do szpitala lekarz stwierdził zgon nowo narodzonej dziewczynki.

Podwójna pępowina

W szpitalu Agnieszka K. została przebadana przez ginekologa. Nic jej nie dolegało, była tylko osłabiona porodem. Jednak lekarz, w pewnym momencie drgnął. W łożysku macicy była nie jedna, lecz dwie pępowiny. Kobieta musiała urodzić bliźnięta!

- Gdzie jest drugie dziecko? - zapytał. Nie odpowiedziała, otępiałym wzrokiem wpatrywała się w podłogę. Lekarz chwycił słuchawkę telefonu i poinformował ordynatora ginekologii o dziwnym wypadku. Natychmiast skontaktowano się z załogą karetki, która odbierała poród, by jechała do Rożków szukać drugiego dziecka. Mieli nadzieję, że jeszcze żyje.

- Drugie dziecko? Co też wy mówicie. Ja pierwszego nie widziałem, to skąd mogę wiedzieć o drugim? - wzruszył ramionami mąż pacjentki. Wyczuli od niego alkohol. Najwidoczniej tatuś wcześnie zaczął świętowanie. Zachowywał się, jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

Niechętnie wpuścił ratowników na teren posesji, Klął pod nosem, gdy chodzili z latarką po podwórku. Sprawdzili każdy kąt, drewutnię, zaglądali do studni. W stodole znaleźli reklamówkę z ubraniami i przyborami toaletowymi Agnieszki K.  Na spodniach i figach widniała krew... Niestety dziecka nigdzie nie było.

W końcu przerwali poszukiwania. Trudno, trzeba się pogodzić, że dziecko leży gdzieś martwe. Może matka namyśli się i powie, co z nim zrobiła. Ruszyli w powrotną drogę. Ujechali może 10 kilometrów, gdy dyspozytor poinformował ich przez radio, że dziecko się znalazło. Niech zawracają do Rożków, kierowca niech mocno ciśnie na gaz...

To była dziewczynka. Po odjeździe karetki Zbigniew K. wszedł do stodoły i usłyszał ciche kwilenie dobiegające z poddasza stodoły. Tam ratownicy nie zaglądali. Mężczyzna znalazł córeczkę w słomie. Dziecko było wychłodzone i głodne. Miało źle zabezpieczoną pępowinę. Dziewczynka została przetransportowana do szpitala. Lekarze zdołali ją uratować.

 Kara w zawieszeniu

 Prokuratura postawiła Agnieszce K. zarzut z artykułu 149 kodeksu karnego, który mówi, że „matka, która zabija dziecko w okresie porodu pod wpływem jego przebiegu, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.

Kobieta podała faktyczny przebieg zdarzenia. Dziecko, które przeżyło, urodziła przy drodze, kiedy szła do matki. Po porodzie ręką oderwała pępowinę. Owinęła córeczkę w skafander i ukryła ją w słomie na poddaszu w stodole. Zrobiła to, by pozbawić ją życia. Powiedziała, że podjęła taką decyzję, bo nie było ich stać na czwarte dziecko. Zdjęła zakrwawione majtki i spodnie, i włożyła czystą zmianę odzieży.

Naraz poczuła taki sam ból jak wcześniej. Poród jeszcze się nie zakończył. Nie miała pojęcia, że będą bliźnięta. Po chwili do stodoły wszedł mąż. Nie powiedziała mu o porodzie, prosiła natomiast o wezwanie karetki.

- Gdy wieźli mnie do szpitala, chciałam urodzić to dziecko, ale ono zaraz zmarło. Gdyby przeżyło, umarło by to, które wydałam na świat wcześniej. To tak jakby jedno uratowało drugie – wyjaśniała w śledztwie.

Podczas procesu przed Sądem Wojewódzkim w Zamościu, tłumaczyła się, że popełniła przestępstwo, ponieważ mąż się nad nią znęcał, nie interesował się jej ciążą, o wszystko ją obwiniał. Czuła przed nim paraliżujący strach. Potwierdziły to zeznania świadków. Większość zeznawała na korzyść oskarżonej.

Wyrok w tej nietypowej sprawie zapadł 24 stycznia 1997 r. Sąd wziął pod uwagę trudną sytuację Agnieszki K. i skazał ją na karę 1 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata.

Zmieniono personalia.

Czytaj też inne kryminały Mariusza Gadomskiego:
Makabra w gminie Ruda-Huta. Pobity skonał... przez salceson

Katowali mężczyznę blisko 10 minut. Przestali dopiero wtedy, gdy ekspedientka ze sklepu zagroziła wezwaniem policji, jeśli się nie uspokoją. Pobitego nie dało się uratować. Zmarł na skutek rozległych obrażeń całego ciała. 

Makabra w gminie Ruda-Huta. Pobity skonał... przez salceson.


HRABINA W PAJĘCZEJ SIECI. Chełmska afera z udziałem znanych osobistości

Mogła z nim zerwać nie raz. Nigdy nawet o tym nie pomyślała. W sądzie tłumaczyła się strachem przed prześladowcą, który podobno był dla niej brutalny. Nie trzymał jej jednak pod kluczem. Odejść mogła w każdej chwili. Oprócz strachu chyba zadziałało coś, co wiele lat później nazwano syndromem sztokholmskim, oznaczającym przywiązanie ofiary do sprawcy.

HRABINA W PAJĘCZEJ SIECI. Chełmska afera z udziałem znanych osobistości


ZABILI DLA ZABAWY. Widok krwi tryskającej z ran wywoływał u nich dziką wręcz wesołość...

Nie nerwowe chichotanie jako reakcję na coś, czego by się nie spodziewali, lecz w pełni świadomy rechot. Jeden, drugi cios. Ja też chcę – więc i trzeci. To było "preludium". Ale nos pękł. A potem reszta...

ZABILI DLA ZABAWY. Widok krwi tryskającej z ran wywoływał u nich dziką wręcz wesołość...


TAJEMNICZA ŚMIERĆ NA GROBLI. Znalazł ich w szałasie. Mieli zmasakrowane głowy...

Nie dawali oznak życia. Skrzepnięta krew z ran zabarwiła surowe deski podłogi na kolor rdzawobrunatny. Obok wyciągniętej ręki jednego z chłopaków leżał pistolet.

 

TAJEMNICZA ŚMIERĆ NA GROBLI. Znalazł ich w szałasie. Mieli zmasakrowane głowy...


Gm. Leśniowice. TEŚĆ Z PIEKŁA . Nawet wdowa nie miała pretensji do zabójcy...

- Może były 4 ciosy, a może i 5. Dokładnie nie pamiętam. Chyba doznałem szoku. Wiem, że waliłem siekierą na oślep, a krew tryskała dookoła – wyjaśniał w sądzie oskarżony o zabójstwo. Mówił cichym, zawstydzonym głosem, jak gdyby sam nie chciał wierzyć w to, co zrobił.

Gm. Leśniowice. TEŚĆ Z PIEKŁA RODEM. Nawet wdowa nie miała pretensji do zabójcy...


SZLAK ZWYRODNIALCA Z REJOWCA FABRYCZNEGO. Kryminał M. Gadomskiego

Pociąg do Chełma odjeżdżał prawie za dwie godziny. Nie musiał więc się spieszyć. Szedł sobie spacerkiem, pogwizdywał, a wypita wódka przyjemnie szumiała mu w głowie. Oczami wyobraźni widział i podziwiał kuszące kształty Danuty. To było dla niego miłe, ale tej kobiety nie mógł nawet dotknąć...

SZLAK ZWYRODNIALCA Z REJOWCA FABRYCZNEGO. Kryminał M. Gadomskiego


 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama