Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama Stachniuk Optyk

Makabra w gminie Ruda-Huta. Pobity skonał... przez salceson.

Katowali mężczyznę blisko 10 minut. Przestali dopiero wtedy, gdy ekspedientka ze sklepu zagroziła wezwaniem policji, jeśli się nie uspokoją. Pobitego nie dało się uratować. Zmarł na skutek rozległych obrażeń całego ciała. MARIUSZ GADOMSKI PRZYPOMINA WSTRZĄSAJĄCE ZDARZENIE SPRZED LAT...
Makabra w gminie Ruda-Huta. Pobity skonał... przez salceson.

Zabójstwa popełniane są dla zysku, z zemsty za wyrządzoną krzywdę, w gniewie, rozpaczy. W historii, która wydarzyła się w pierwszych latach XXI wieku w małej wiosce pod Chełmem, wystąpiły te elementy, jednak zasadniczy powód, który popchnął sprawców do brutalnej, popełnionej w biały dzień zbrodni, był błahy. Zabili za kilkanaście plasterków salcesonu ozorkowego...

Wkrótce będę bogaty!

Włodzimierz M. pęczniał z dumy. Miał sześcioro rodzeństwa. Czworo z nich coś osiągnęło – jeden brat skończył studia techniczne, drugi był kierownikiem hurtowni, trzeci jeździł na TIR-ach, siostra po szkole pielęgniarskiej pracowała w szpitalu. Tylko on i najmłodszy z braci Witek nie mieli żadnego wykształcenia.

Jednak ich ojciec wyróżnił Włodzimierza, zapisując mu ziemię. Dużo tego nie było, ledwie dwa hektary, ale lepsze to niż nic. Bracia i siostra, choć zabolała ich niesprawiedliwość ojca, nie byli specjalnie zaskoczeni. Cała rodzina od dawna wiedziała, że Włodek był jego pupilem. Wychowani w posłuszeństwie dla rodziców, musieli uszanować wolę ojca.

Włodzimierz M. był leniem, najchętniej całe dnie spędzałby pod sklepem w Rudzie lub nad brzegiem Uherki, popijając piwo i tanie nalewki. Przejąwszy ojcowiznę, nie zmienił swoich zwyczajów. Robić w polu mu się nie chciało, ziemia leżała odłogiem, ale on, nigdzie niepracujący 30-letni kawaler, przechwalał się, że wkrótce będzie bardzo bogaty.

Wiedział, że Polska stara się o przyjęcie do Unii Europejskiej. W tym upatrywał dla siebie szansę, jednak kompletnie nie rozumiał, z czym wiąże się przynależność do Wspólnoty, jakie warunki muszą spełniać rolnicy, by móc korzystać z funduszów unijnych.

- Jak już tamci na górze wszystko pozałatwiają, Unia zapłaci mi za grunty żywą gotówką. Ziemie u nas dobre, Niemcy i Francuzi będą się bić o moją ojcowiznę. A ja se siądę z piwkiem i będę przebierał w ofertach – mówił z przekonaniem.

Kto nie lubi wypić?

Tego rodzaju brednie opowiadał najczęściej kumplom od kielicha, a tych miał we wsi sporo. Wypić lubił, nawet bardzo; cóż bowiem robić w takiej dziurze? Wszyscy pili. Kiedyś, gdy działała tu Spółdzielnia Kółek Rolniczych, ludziom lepiej się żyło. Mieli pracę i jakieś perspektywy. Ale po SKR zostały już tylko budynki. Coraz bardziej niszczejące.

W Rudzie mieszkała Urszula B. Była niebrzydką kobietą i kiedyś podobała się Włodzimierzowi. Ale ich drogi nie zeszły się. Kobieta od kilku lat żyła w konkubinacie z 31-letnim Karolem S. Nie mieli dzieci. Utrzymywali się z dorywczych zajęć – rwali owoce, mężczyzna pomagał na budowie. Część zarobionych pieniędzy przeznaczali na alkohol.

Oboje dobrze znali Włodzimierza M. Wprawdzie Karol S. nosił długie włosy, brodę, rzadko przeklinał i był człowiekiem spokojnym i delikatnym – niektórzy brali go za intelektualistę, który porzuciwszy życie w mieście, osiadł na wsi, żeby być bliżej natury - lecz różnice w wyglądzie i charakterze, nie przeszkadzały im we wspólnym piciu alkoholu.

Nic na krechę!

Pewnego dnia Urszula i Karol spotkali pod sklepem spożywczym Włodzimierza M. i jego młodszego brata, Witolda, który był w lekkim stopniu upośledzony umysłowo. Para kupiła dwie półlitrówki czystej, zaś bracia, stojący za nimi w kolejce, kilkadziesiąt dekagramów salcesonu ozorkowego.

Wprosili się do nich na libację. Urszula B. nie chciała ich gościć w domu, ale Karol S. stwierdził, że skoro bracia widzieli ich kupujących alkohol i przyczepili się do nich, niech tak zostanie. Po prawdzie wolał mieć ich za kompanów do kieliszka niż konkubinę, bo co to za picie z babą...

Biesiada trwała ponad cztery godziny. Około piętnastej alkohol definitywnie się skończył. Kobieta oświadczyła, że musi wyjść z Karolem. Goście niechętnie wstali od stołu. We czwórkę opuścili mieszkanie. Włodzimierz i Witold udali się w kierunku domu, a Urszula i jej partner do znajomych.

Bracia spotkali po drodze kolegę. Paweł N. był tego dnia przy forsie i zaprosił obu W. na wódkę do mieszkania. Natomiast Urszula po krótkiej wizycie u koleżanki przypomniała sobie, że muszą kupić chleb i ponownie udali się do sklepu.

Oprócz pieczywa wzięli jeszcze po piwie. Usiedli na ławce przed sklepem. Przebywało tam wówczas kilkanaście osób, które stały się świadkami tragedii. Niebawem doszło do ponownego spotkania Urszuli i Karola z braćmi M. Obaj, mocno już pijani, po biesiadzie u Pawła N., mieli ochotę „doprawić się”. Na chwiejnych nogach weszli do sklepu, ciężko oparli się o ladę. Kobieta robiąca zakupy czym prędzej zapakowała je do siatki i wyszła.

- Danka, daj nam flaszkę na krechę – poprosił ekspedientkę Włodzimierz.

- Nie mogę, szef niedawno mnie za to ochrzanił. Żadnych zakupów na zeszyt – odpowiedziała kobieta. Spojrzała krytycznie na braci i kazała im wyjść, gdyż jej zdaniem mieli na dzisiaj już dość alkoholu i tylko odstraszali klientów.

Oddawaj salceson!

Popatrzyli smętnym wzrokiem na rzędy butelek z alkoholem, ale co mogli poradzić? Wyszli przed sklep. Może ktoś się ulituje i da na jabola. Zauważyli w gromadce Urszulę i Karola i humor zaraz im się poprawił.

- Postawisz wino? – zwrócili się do mężczyzny. 

Ten miał przy sobie kilka złotych. Z doświadczenia wiedział, co to znaczy chcieć się napić, ale być bez grosza przy duszy. Sięgnął więc do kieszeni, ale w tym samym momencie poczuł porozumiewawcze szturchnięcie Urszuli, która miała już na dziś dość towarzystwa braci M. Chciała iść do domu, by się położyć.

Karol S. zamarkował gest grzebania po kieszeni. Po chwili wzruszył ramionami.

- Wygląda na to, że jestem goły – powiedział.

- A ty nam nie pożyczysz kasy? - Włodzimierz zwrócił się do Urszuli.

- Jeszcze czego?! Chcesz chlać, to zapracuj, albo idź żebrać pod kościół. Mało dziś wypiłeś na nasz koszt?

Odmowa zdenerwowała Włodzimierza. Obrzucił ich wyzwiskami, powiedział, że jeszcze się będą prosić, żeby się z nimi napił, po czym wziął brata i odeszli na bok. Po chwili przypomniał sobie o jeszcze jednej sprawie.

- Oddawaj, fiucie, salceson! – wrzasnął.

- Co takiego? Jaki salceson? – zdziwił się Karol, ponieważ Włodzimierz do niego skierował te słowa.

- Nie rżnij głupa! Rano kupowaliśmy 20 deko ozorkowego. A potem byliśmy u was i salceson wcięło! No to co się z nim stało? Oddawaj albo wyskakuj z kasy.

Karol S. zapewnił, że niczego nie ukradł, ale to nie przekonało Włodzimierza. Nakazał bratu pomóc mu ściągnąć „złodzieja” z ławki, a będący pod jego wpływem Witold bez słowa wykonał polecenie. Mimo protestów Urszuli B. zaczęli okładać Karola pięściami i kopać po całym ciele.

Żadna z osób siedzących pod sklepem nie zareagowała w sposób, w jaki powinna w takiej sytuacji zareagować. Ze dwie osoby nieśmiało prosiły oprawców, aby już przestali, pozostałe patrzyły na maltretowanie mężczyzny jak na ciekawy program w telewizji. Co niektórzy dopingowali braci. Nikt nie wstał i nie próbował zdecydowanie wkroczyć do akcji.

Nie chciał pomocy medycznej

Jatki trwały blisko 10 minut. Większość „widzów” już poszła. Karol S. jęczał i pluł krwią. Naraz ze sklepu wybiegła ekspedientka, Danuta D. Trzymała w ręce telefon.

- Natychmiast przestańcie i zabierajcie się stąd, bo wezwę policję – nakazała braciom. Ale Włodzimierz odparł tylko, żeby się nie wtrącała do nieswoich spraw.

- Tak? No to ja już po nich dzwonię! - zaczęła wybierać numer pogotowia policyjnego. Dopiero ta groźba poskutkowała. Przestali bić Karola S. Zostawili go w krzakach. Odchodząc, Włodzimierz M. kopnął jeszcze Urszulę B. w twarz, po czym razem z Witoldem udał się do domu.

Pobity mężczyzna nie mógł się podnieść o własnych siłach. Rzęził, miał zmasakrowaną twarz. Stracił kilka zębów, ciosy i kopniaki mogły złamać kości policzkowe. Urszula B. chciała wezwać pogotowie, ale sprzeciwił się.

- Nie ma sensu, nie jestem ubezpieczony, zresztą już mi jest trochę lepiej - seplenił. – Chodźmy do domu, chcę się położyć.

Jednakże wcale nie było mu lepiej. Zanim znaleźli się w mieszkaniu, trzy razy tracił przytomność. Całym jego ciałem wstrząsały konwulsje, jakby dostał wysokiej gorączki. Urszula B. uprosiła kogoś o wezwanie karetki.

Karol S. znajdował się w agonalnym stanie. Lekarz próbował go reanimować, ale bezskutecznie. Nie zdążyli go nawet przenieść do karetki. Po kilku minutach stwierdzono zgon mężczyzny na skutek ciężkich uszkodzeń całego ciała – m.in. centralnego układu nerwowego. Obrażenia powstały na skutek pobicia.

Kradzieży salcesonu nie stwierdzono

Wstępne ustalenia lekarza potwierdziła później sekcja zwłok. Policja jeszcze tego samego dnia wszczęła postępowanie w sprawie o śmiertelne w skutkach pobicie. Rozmawiała z osobami, które widziały zajście pod sklepem, po czym udała się do braci W. w celu zatrzymania ich.

Byli tak pijani, że nie nadawali się do żadnej rozmowy. Trzeźwieli do rana następnego dnia. Prokuratura Rejonowa w Chełmie postawiła im zarzut pobicia ze skutkiem śmiertelnym Karola S. i naruszenia nietykalności cielesnej Urszuli B. Obaj przyznali się do winy podczas postępowania przygotowawczego i na rozprawie sądowej.

- Pobiliśmy go, bo ukradł nam salceson – wyjaśniał Włodzimierz M. – Nie chcieliśmy go zabić. Za dużo tego dnia wypiliśmy i nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co robimy.

Wątek salcesonu został dokładnie zbadany. Okazało się, że Karol S, nie mógł go ukraść oskarżonym. Bracia kupili salceson około godziny jedenastej, potem wszyscy czworo pili w mieszkaniu Urszuli B. Pili, ale – jak zgodnie stwierdziła cała trójka - nie zakąszali salcesonem. Potem, już po libacji, gdy wyszli od Urszuli i Karola, siatkę z wędliną trzymał w ręce Witold M. Albo gdzieś ją później zgubił, albo salceson został zjedzony w trakcie libacji alkoholowej w mieszkaniu Pawła N. (mężczyzna nie pamiętał, czy tak było). Tak czy inaczej, na biesiadzie u Pawła N. nie było ani Karola S. ani Urszuli B., więc nie mogli zjeść wędliny.

Ustalenia te nie miały jednak większego znaczenia dla oceny czynu, jakiego dopuścili się oskarżeni. Domniemana kradzież salcesonu nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla bestialskiego pobicia człowieka.

Sąd Okręgowy w Lublinie uznał winę oskarżonych. Włodzimierz M. został skazany na karę 6 lat i 9 miesięcy pozbawienia wolności, a jego brat Witold na 6 lat. Łagodniejszy okazał się Sąd Apelacyjny, do którego odwołała się obrona. Witold M. usłyszał wyrok 4 lat pozbawienia wolności z uwagi na fakt, iż jest człowiekiem lekko upośledzonym umysłowo. Miał ograniczoną zdolność rozpoznania znaczenia czynu, jakiego się dopuścił i pokierowania swoim postępowaniem.

Zmieniono personalia

Czytaj też inne kryminały Mariusza Gadomskiego:

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
kasia 11.01.2023 15:14
Te wyroki to jakiś ponury żart. Powinni zabrać się za tych sędziów z bożej łaski

Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama