Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama Stachniuk Optyk

SZLAK ZWYRODNIALCA Z REJOWCA FABRYCZNEGO. Kryminał M. Gadomskiego

Pociąg do Chełma odjeżdżał prawie za dwie godziny. Nie musiał więc się spieszyć. Szedł sobie spacerkiem, pogwizdywał, a wypita wódka przyjemnie szumiała mu w głowie. Oczami wyobraźni widział i podziwiał kuszące kształty Danuty. To było dla niego miłe, ale tej kobiety nie mógł nawet dotknąć...
SZLAK ZWYRODNIALCA Z REJOWCA FABRYCZNEGO. Kryminał M. Gadomskiego

Autor: Fot.  Narodowe Archiwum Cyfrowe

Naraz jej obraz zniknął. Za domem było podwórko, a na podwórku bawiła się mała dziewczynka. Nikogo więcej nie było w pobliżu. Przez chwilę na nią patrzył, najwyraźniej się wahał. Potem ruszył w jej kierunku.

 Została zgwałcona...

 Późnym popołudniem 4 sierpnia 1960 r. mieszkańcy ulicy Kalinowszczyzna w Lublinie byli świadkami wstrząsającej sceny. W okolicy dawnego Słomianego Rynku skrajem chodniku szła kilkuletnia dziewczynka; słaniała się na nogach, była zapłakana a jej sukienka ubrudzona. Na ciele małej widniały sińce i zadrapania.

Przechodnie próbowali dowiedzieć się, co jej się stało i gdzie są jej rodzice, jednak dziewczynka nie odpowiadała na żadne pytania, reagując chęcią ucieczki. Wezwano pogotowie ratunkowe, które przewiozło ją do szpitala.

Lekarze stwierdzili u niej obrażenia typowe dla szarpania i pobicia, a także silne krwawienie z dróg rodnych. Po dokładnych badaniach okazało się, że została zgwałcona. Zatrzymano ją w szpitalu; dziewczynka znajdowała się w ciężkim szoku, będącym następstwem przeżytego koszmaru. Nie chciała na ten temat nic powiedzieć.

Powiadomiona o zdarzeniu Milicja Obywatelska dotarła do rodziców dziewczynki. Państwo K. mieszkali przy ulicy Kalinowszczyzna, kilka numerów od miejsca, w którym znaleziono ich córkę. Krysia miała 9 lat, ale była drobna i niewysoka, wyglądała najwyżej na pięciolatkę.

- Bawiła się na podwórku. Widzieliśmy ją z okna domu. Jednak, gdy chcieliśmy ją zawołać na obiad, już jej nie było. Trochę zaniepokoiliśmy się, ale nie zaczęliśmy jej szukać, bo myśleliśmy, że poszła gdzieś z koleżankami  – zeznali rodzice.

Mała Krysia znajdowała się pod troskliwą opieką personelu medycznego Szpitala Dzieciątka Jezus. Lekarze byli dobrej myśl,i jeśli chodzi o obrażenia fizyczne. Wyjdzie z tego. Gorzej z ranami, zadanymi psychice dziewczynki. Tego rodzaju blizny mogą pozostać na całe życie...

 

Sąd nie byłby potrzebny...

Milicja odwiedziła Krysię w szpitalu i próbowała dowiedzieć się czegoś o okolicznościach, w jakich została skrzywdzona. Może pamięta, gdzie to się stało, może potrafi opisać wygląd tego człowieka. Dziewczynka zacięła się jednak w milczeniu. Lekarze uważali, że chce wyprzeć ze świadomości traumatyczne przeżycie. Stanowczo zabronili milicji naciskać na nią.

- W ten sposób niczego nie osiągnięcie, a narażacie dziecko na dodatkowy stres. Tak nie można – tłumaczyła pani doktor, która opiekowała się Krysią.

Śledczy pytali nie z ciekawości, lecz po to, żeby ustalić i zatrzymać sprawcę gwałtu. Jak to jednak mieli zrobić, skoro nic o nim nie wiedzieli?

Musieli szukać innych sposobów. Przesłuchiwano mieszkańców całej dzielnicy. Pytano, czy w godzinach popołudniowych ktoś widział dziewczynkę – tu następował jej opis – w towarzystwie mężczyzny (bo założono, że gwałcicielem był mężczyzna). Do śledztwa zaangażowano funkcjonariuszy MO z całego miasta.

Chociaż ludzie z całego serca chcieli pomóc milicji, to jednak niewiele z tego wynikało. Ktoś w pobliżu księgarni na rogu Kalinowszczyzny i ulicy Augustiańskiej widział małą dziewczynkę z mężczyzną, który trzymał ją za rękę. Była to wnuczka z dziadkiem. Ktoś inny wskazywał na człowieka, który w przeszłości siedział w więzieniu za nagabywanie dzieci, okazało się jednak, że ów mężczyzna od kilku lat nie żył.

Niektórzy wcale się nie kryli przed milicją, mówiąc, że gdyby zwyrodnialec wpadł w ich ręce, to niepotrzebny byłby sąd, gdyż sami wymierzyliby mu sprawiedliwość. Uważano jednak, że sprawcą nie jest nikt z Kalinowszczyzny. Nie była to najbezpieczniejsza część miasta, niemniej...

- Tu są złodzieje, bandyci, pijacy, ale pewno nie ma takich bestii – przekonywali śledczych.

 

Ślady błota na ubraniu

Mijały dni, a śledztwo stało w miejscu. Ludzie coraz bardziej się niecierpliwili, żądając od milicji efektów. Odwiedzano komisariaty i pytano, czy gwałciciel dziewczynki został już złapany. Gorzkie żale wylewano, dzwoniąc do redakcji gazet lubelskich. Co oni robią, dlaczego on jeszcze nie siedzi? - irytowano się.

Tymczasem śledczy nie popijali kawy, tylko dwoili się i troili, żeby dopaść zboczeńca. Pojawiła się pewna teoria. Zabrudzenia, jakie widniały na sukience i tenisówkach dziewięciolatki, były śladami błota. Było to o tyle zastanawiające, że od kilku dni w Lublinie nie padał deszcz. Skąd zatem wzięło się błoto? Istniało tylko jedno wytłumaczenie: z okolic pobliskiej rzeki.

Koryto Bystrzycy znajdowało się kilkaset metrów od miejsca, w którym znaleziono dziewięciolatkę. Widziano, jak szła od strony rzeki, gdzie po obu jej stronach na dużym obszarze rozpościerały się łąki. Tu, niezależnie od pogody, ziemia zawsze była grząska. Czyżby sprawca wyprowadził Krysię nad rzekę i tam ją zgwałcił?

Domysły przestały być domysłami, gdy badania laboratoryjne drobinek substancji zabezpieczonych na ubraniu dziewczynki, wykazały, że było to nie tyle błoto ile szlam występujący w środowisku rzecznym. Nikt już nie miał wątpliwości, że nad Bystrzycą trzeba szukać dalszych śladów.

 

Podpity facet z torbą na ramieniu

Przetrząsano łąki na odcinku między Dworkiem Grafa usytuowanym przy ulicy Mełgiewskiej a rzeźnią na Turystycznej. Po kilku dniach, jakie upłynęły od zgwałcenia dziewczynki, milicja nie znalazła niczego, co mogłoby popchnąć śledztwo. Owszem, znajdowano najrozmaitsze przedmioty: od starych pantofli po części od motocykli, aczkolwiek trudno było te rzeczy jakoś powiązać z prowadzoną sprawą.

Trud nie poszedł jednak na marne. Nie tylko szukano ewentualnych śladów, ale również rozmawiano z mieszkającymi w tej okolicy ludźmi. Niektórzy mieli w pobliżu Bystrzycy pola uprawne. Nad rzekę przychodzili także wędkarze. I właśnie jeden z nich - ten, który po południu 4 sierpnia łowił ryby przy moście łączącym Kalinowszczyznę z dzielnicą Hajdów, zwrócił uwagę na młodego mężczyznę, który go mijał. 25-30 lat, ubrany w ciemne spodnie i letnią koszulę, na ramieniu torba, jakie noszą listonosze, inkasenci z elektrowni lub monterzy.

- Twarzy się nie przyglądałem, zresztą odwrócił głowę, jak przechodził, no i dość szybko szedł  – powiedział wędkarz.

- Ale jednak zwrócił pana uwagę. Co takiego w nim było, że go pan zapamiętał? - dociekała milicja.

- Bo ja wiem, może dlatego, że mało ludzi wtedy tam było. Ale chyba to coś innego. Facet się lekko zataczał, pewnie coś wypił. I jeszcze to, że jego koszula była ubrudzona trawą i błotem...

Te słowa zelektryzowały milicjantów. W myślach zadawali sobie pytanie, gdzie ów mężczyzna mógł się tak spieszyć. Wędkarz najwyraźniej wyczuł, co im chodzi po głowach, bo powiedział: - Według mnie szedł do stacji kolejowej na Zadębiu. Przecież to nie tak daleko. Może jechał gdzieś pociągiem...

Mogło tak właśnie być! Niewykluczone, że gwałciciel był osobą przyjezdną. Zniewolił dziewczynkę gdzieś na łąkach, po czym uciekł, kierując się do stacji kolejowej, wsiadł do pociągu i odjechał w nieznanym kierunku.

Jednak kierunek niekoniecznie musiał być nieznany. Z rozkładu jazdy pociągów wynikało, że podpity mężczyzna w przybrudzonej koszuli mógł się spieszyć na pociąg osobowy do Chełma...

 

Mogło dojść do linczu

Póki co była to bardzo mglista teoria, niemniej śledczy postanowili zaryzykować. Nie byliby w stanie sprawdzić wszystkich, którzy wtedy jechali tym pociągiem, więc zawęzili obszar poszukiwań. Torba, jaką domniemany właściciel miał na ramieniu, mogła oznaczać, że był to pracownik na delegacji. Zwrócono się do wszystkich chełmskich przedsiębiorstw i instytucji, które 4 sierpnia 1960 r. wysłały pracowników służbowo do Lublina.

W sezonie wakacyjno-urlopowym nie było ich zbyt wielu. Uwagę milicji zwrócił widniejący na sporządzonej liście 25-letni Henryk W., technik, zatrudniony w Miejskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Terenowego w Chełmie, zamieszkały w Rejowcu Fabrycznym, żonaty, jedno dziecko. Wzięto go pod lupę, ponieważ w maju 1960 r. skończył odsiadywanie kilkumiesięcznego wyroku za wybryki chuligańskie.

Postanowiono z nim porozmawiać. Śledczy pojechali do niego do Rejowca Fabrycznego. Henryk W. zachowywał się podejrzanie. Początkowo w ogóle zaprzeczał, że 4 sierpnia był w Lublinie. Gdy pokazano mu kopię delegacji "przypomniał" sobie, że jednak załatwiał tam jakąś służbową sprawę. Na tym jednak koniec. Nie przyznał się do gwałtu. Twierdził, że nie wie, o co chodzi.

W tej sytuacji zatrzymano go i przewieziono do Lublina, celem okazania go świadkom. Mieszkańcy Kalinowszczyzny, na bieżąco "kontrolujący" postępy śledztwa jakimś sposobem dowiedzieli się, że milicja złapała gwałciciela dziewczynki i ma go u siebie. Tłumnie zjawili się na komendzie i żądali, żeby wydano im podejrzanego. W obawie przed linczem śledczy postanowili odłożyć konfrontację o kilka dni, żeby emocje opadły.

 

Przy drzwiach zamkniętych

Jeszcze zanim ją przeprowadzono, Henryk W. w krzyżowym ogniu pytań, załamany przyznał się do zgwałcenia Krysi. Podał ze szczegółami przebieg zdarzenia. 4 sierpnia przyjechał do Lublina nie tylko, żeby załatwić sprawy służbowe. Z tym uwinął się bardzo szybko. Wykorzystał delegację, żeby odwiedzić żonę kolegi, z którym siedział w więzieniu. Gdy w maju wychodził na wolność, tamten bardzo go to prosił.

Żona kolegi okazała się nad wyraz atrakcyjną kobietą. Gościnnie podjęła Henryka W. Poczęstowała go obiadem i alkoholem.  Zaproponowała mu nawet, żeby u niej przenocował. Z trudem hamował się, żeby nie zrobić czegoś, czego kolega by mu nie darował.

- Przy takiej babce jak Danuta mężczyzna może stracić głowę. Bałem się, że tak będzie ze mą i dlatego grzecznie podziękowałem za propozycję noclegu i gdy pół litra się skończyło, pożegnałem ją i wyszedłem – wyjaśniał.

Szedł ulicą Kalinowszczyzna. Wódka przyjemnie szumiała mu w głowie. Wspominając powaby Danuty, czuł, jak wzrastało w nim pożądanie. W pewnej chwili zobaczył dziewczynkę. Bawiła się na podwórku. Była mała, ale taka śliczna...

Umiał rozmawiać z dziećmi. Poprosił dziewczynkę, żeby mu pomogła nazbierać kwiatków dla chorej córeczki, która leży w szpitalu. Mała zgodziła się. Zaciągnął ją na łąkę, spory kawałek od podwórka, gdzie się bawiła. Mówił, że tu rosną najpiękniejsze maki. Nikogo w pobliżu nie było...

- Starałem się być dla niej łagodny. Jak płakała, to ją pocieszałem, gdy krzyczała, że ją boli, tłumaczyłem, że to nic takiego, szybko przejdzie. Wiem, że to, co zrobiłem, było okropne, ale naprawdę nie chciałem jej skrzywdzić. Wszystko przez wódkę. Zawsze jak popiję, dostaję małpiego rozumu...

Trzy miesiące później Henryk W. odpowiedział przed Sądem Wojewódzkim w Lublinie za zgwałcenie nieletniej. Ze względu na charakter sprawy, rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. W listopadzie 1960 r. Henryk W. został uznany winnym zarzucanemu czynowi i skazany na 10 lat więzienia. Na tamte czasy był to dość surowy wyrok.

Zmieniono personalia.

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamabaner reklamowy
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama