Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Baner reklamowy - firmy Północ Nieruchomości
Reklama

Powiat chełmski. DZIECIOBÓJSTWO BEZ MOTYWU. Wstrzasające zdarzenie sprzed lat...

- Mamo to gorzkie, wstrętne, fe! Przewidziała bunt i zawczasu kupiła oranżadę. Koniecznie kolorową i słodką. Bąbelki uśmiechały się z wysokich szklanek. Przyniosła i powiedziała: wypijcie to...
Powiat chełmski. DZIECIOBÓJSTWO BEZ MOTYWU. Wstrzasające zdarzenie sprzed lat...

W południe 28 grudnia 1984 r. dyspozytorka Pogotowia Ratunkowego w Chełmie odebrała telefoniczne zgłoszenie od mieszkańca Horodyska w gminie Leśniowice. Jakość połączenia była fatalna. Poprzez szumy i trzaski, w słuchawce przebijał się podenerwowany głos mężczyzny: Przyjeżdżajcie, dzieci otrute...

Najszybciej wypalony papieros

Dzień był bardzo mroźny. W nocy napadało śniegu. Kierowca "erki" musiał mocno trzymać kierownicę, żeby porywisty wiatr nie zepchnął Nyski z oblodzonej drogi do rowu.

W Horodysku od razu trafili pod wskazany adres. Przed domem stali ludzie. Kobiety ocierały łzy, mężczyźni wpatrywali się ciężkim wzrokiem w czubki swoich butów. Na twarzach wszystkich malowały się groza i niedowierzanie.

Pierwsza weszła lekarka, za nią sanitariusz. - Tutaj, pani doktor – zapłakana gospodyni wskazała drzwi i gwałtownie załkała. Po chwili i lekarka zaczęła płakać. W pokoju dziecięcym, przy ścianie pod oknem, stało łóżko. Chłopczyk leżał na boku, cały siny. Poduszkę przy twarzy pokrywały żółte, wilgotne plamy. Chłopczyk nie ruszał się i nie oddychał.

Jego rączka wyciągała się do leżącej obok siostrzyczki. Duże błękitne oczy dziewczynki były szeroko otwarte. Przy łóżku w równym rządku stały jej buciki. W drugim kącie przystrojona bombkami i cukierkami choinka.

Lekarka musiała powściągnąć emocje. Była w pracy. Ale jedyne co mogła zrobić, to stwierdzić zgon 6-letniego Michałka i 3-letniej Małgosi na skutek otrucia nieznaną substancją. Potem nakazała sanitariuszowi skontaktowanie się z dyspozytornią i powiadomienie milicji. Mężczyzna wykonał polecenie i wyszedł przed dom. Mimo siarczystego mrozu, na jego czole perlił się pot. Poprosił o papierosa; kilka razy się zaciągnął i żar zaczął go parzyć w palce. Był to najszybciej wypalony papieros w jego życiu.

Dzieci też już nie mam

Pół godziny wcześniej Zdzisław Z., miejscowy gospodarz, skończył obrządek w obejściu i poszedł grzać się do kuchni, gdzie jego żona gotowała zupę. W radiu informowano o rozpoczęciu w Toruniu procesu zabójców księdza Jerzego Popiełuszki, następnie omówiono ostatnie w tym roku posiedzenie Sejmu, poświęcone gospodarce i finansom państwa oraz budowaniu zaufania społecznego do partii rządzącej.

 

 

I wtedy ktoś zapukał. W odwiedziny przyszła Zuzanna R., chrześnica żony Zdzisława. Twarz młodej kobiety była zaczerwieniona od mrozu. Poprosiła o kieliszek wódki. Na kuchennym stole pojawiło się pół lira "Bałtyckiej" i półmisek z kiełbasą, pokrojoną w plasterki. Jeszcze ze świąt. Zuzanna wypiła kilka kieliszków, za zakąskę podziękowała. Zaczęła popłakiwać. Gdy gospodarze spytali, czy coś się stało, pokręciła tylko głową, ukrywając twarz w dłoniach. Przypuszczali, że otrzymała jakąś niepomyślną wiadomość z więzienia, gdzie siedział jej mąż. Łobuz i bandyta jakich mało. Chcieli ją pocieszyć. Tłumaczyli, że wszystko będzie dobrze. Jest młoda, może sobie jeszcze ułożyć życie. Ma wspaniałe dzieci, które kocha... W tym momencie odkryła twarz. Łzy na policzkach nie obeschły, ale oczy były puste.

- Dzieci też już nie mam – powiedziała głucho, jakimś szczególnym tonem. Gospodarze zadrżeli. Żona Zdzisława Z. przyskoczyła do chrześnicy i zażądała, żeby zaraz mówiła, co się stało z Małgosią i Michałkiem. Zuzanna znów pokręciła głową. Rzuciła tylko, że "tak musiało być" - i już nic więcej nie chciała powiedzieć.

Kilka minut później Zdzisław Z. z synem, brnąc po śniegu, doszli do domu, w którym mieszkała Zuzanna z dwojgiem dzieci i z rodzicami. Matka dziewczyny, na pytanie o wnuki, odparła, że Zuzia nie posłała ich dzisiaj do przedszkola. Bawią się w swoim pokoju albo może i śpią, tak jakoś cicho... - Chodźmy do nich – westchnął Zdzisław Z., nie patrząc kobiecie w oczy. Drzwi były zamknięte na klucz, więc dostali się drugim wejściem. Od razu domyślili się, że dla dzieci nie ma już żadnego ratunku.

Na stole w mieszkaniu kuzynów wciąż stała niedopita butelka wódki i resztki zakąski. Zuzanna nadal tam siedziała. Matka przybiegła i od progu rzuciła oskarżenie: To ty zrobiłaś! Dziewczyna nie zaprzeczyła.

Morderczyni na szubienicę!

Milicyjny radiowóz z trudem przecisnął się przez tłum gapiów. Przystąpiono do zabezpieczania śladów w miejscu tragedii. Flesz aparatu fotograficznego trzaskał w ciężkiej ciszy jak wystrzały z broni palnej. Śledczy z komendy wojewódzkiej w Chełmie, trzymając w ręku notes, rozmawiał ze świadkami. Potem milicja udała się do domu Zdzisława Z., gdzie przebywała Zuzanna R. Jej matka towarzyszyła funkcjonariuszom.

Najwyżej po 10 minutach wyprowadzono dziewczynę. Szła do radiowozu w kajdankach. Ten widok sprawił, że tłum zafalował. Twarze wykrzywiły się w grymasie odrazy i wrogości. Padały straszne słowa: Morderczyni! Na szubienicę sukę! Pluto i wygrażano pięściami w jej kierunku. Gdyby nie śnieg po kostki, być może ciskano by w nią kamieniami.

W czasie krótkiego przesłuchania Zuzanna R. przyznała się do otrucia swoich dzieci. Użyła w tym celu leku, którego duża dawka może spowodować śmierć. Podwójną zbrodnię popełniła w pojedynkę. Nikt jej nie pomagał ani nie namawiał. To była tylko i wyłącznie jej decyzja. Gdy śledczy spytali, dlaczego zabiła dzieci, powtórzyła to samo, co powiedziała chrzestnej: Tak musiało być...

 

Pytania bez odpowiedzi

Pytanie "dlaczego" zawisło nad śledztwem i nigdy nie doczekało się jasnej odpowiedzi. Zuzanna kochała swoje dzieci. Skoczyłaby do gardła każdemu, kto chciałby je skrzywdzić. To były wspaniałe dzieciaki. Michałek, żywe srebro, wesoły, trochę roztrzepany, jak to sześciolatek. Małgosia - aniołek ze złotymi loczkami i niebieskimi oczami. Troszczyła się o nie i rozpieszczała. Nigdy nie uderzyła, nawet jak napsociły. Dzieci były całym jej światem.

Miała 26 lat. Ukończyła szkołę podstawową. Do pracy nie poszła. Mieszkała przy rodzicach, pomagała im w prowadzeniu gospodarstwa rolnego. Rodzice Zuzanny byli zasobnymi ludźmi, toteż dziewczynie niczego nie brakowało. W wieku 19 lat wyszła za mąż. W 1978 r. urodziła Michałka, a trzy lata później Małgosię.

Małżeństwo z Maciejem R. stanowiło jeden z najgorszych wyborów w jej życiu. Mąż miał fatalną opinię. Nie pracował, pił. Po raz pierwszy w konflikt z prawem wszedł w wieku 17 lat. A potem to już recydywa. Napady, rozboje, uszkodzenia ciała. Rodzice ostrzegali Zuzannę przed związkiem z Maciejem, ona jednak uparła się, że będzie z nim i nic nikomu do tego. Ślub wzięli przed siedmioma laty, gdy była w pierwszej ciąży, ale żyli jak mąż i żona ledwie rok, może półtora. Resztę Maciek przesiedział w kryminale. Ostatnio zasądzono mu 5 lat pozbawienia wolności za ciężkie pobicie. Małgosia poczęła się, gdy tata przebywał w domu na przepustce z więzienia.

Jak się napił, dostawał małpiego rozumu. W szale zdarzało mu się podnosić rękę na żonę i grozić dzieciom. Zuzanna bardzo to przeżywała, miewała depresję. W rozmowach z nielicznymi koleżankami czasami żaliła się, że nie ma już dla niej życia. Wszystko przegrała. Głupia była, że nie słuchała rodziców, kiedy odradzali jej ślub z Maciejem. Niestety, czasu cofnąć się nie da. - I co mi teraz pozostaje? - rzucała pytanie w próżnię.

Niewątpliwie coś było nie tak z jej psychiką. Dwukrotnie podejmowała próby samobójcze. Może w ten sposób dawała jakieś znaki? Może rozpaczliwe wołała o pomoc? Tego nikt nie wiedział...

Zaplanowana zbrodnia

Zapewne łatwiej byłoby zrozumieć jej postępowanie, gdyby zabiła nagle, w chwili załamania nerwowego lub gniewu, nie zdając sobie sprawy, co czyni. Tak samo odsądzano by ją od czci i wiary, ale byłby jakiś punkt odniesienia. Ludzie nie musieliby stąpać po niepewnym gruncie i łapać się na myśli, że być może są współodpowiedzialni za tragedię...

Ale to nie była zbrodnia w afekcie. W śledztwie ustalono ponad wszelką wątpliwość, że Zuzanna na zimno zaplanowała zabójstwo dzieci. Michałek miał przewlekłe problemy z żołądkiem. Na jesieni, jak zaczął się rok szkolny, pojechała z synem do lekarza, który wypisał receptę na fermactil. Był to lek na zatrucia i infekcje przewodu pokarmowego.

- Powinien pomóc, ale proszę go stosować ściśle według zaleceń i trzymać w miejscu niedostępnym dla dzieci – powiedziała doktorka. Przedawkowanie groziło śmiercią. Zuzanna zapamiętała ostrzeżenie. Wykupiła fermactil i umieściła buteleczkę z zawiesiną na najwyższej półce w pokoju. Lek był gorzki i miał nieprzyjemny zapach. Michałek buntował się, gdy musiał go wypić.

Od początku dawała mu mniej, niż zalecała lekarka. Ale nie dlatego, żeby oszczędzić dziecku przykrego smaku. Niewykorzystaną resztę chowała. Po kilku miesiącach uzbierały się trzy pełne buteleczki. Stwierdziła, że tyle wystarczy.

28 grudnia poczyniła ostatnie przygotowania do zbrodni. Wiedziała, że tego dnia ojciec miał jechać po węgiel i nie będzie go w domu. Nie posłała dzieci do przedszkola, wyjaśniając matce, że boi się, żeby nie złapały przeziębienia w taki mróz. Kupiła oranżadę. Poprosiła w sklepie o najsłodszą i kolorową, dzieci ją uwielbiały. Do napełnionych napojem z bąbelkami szklanek wlała fermactilu z dwóch buteleczek.

Matka poszła na podwórko nakarmić kury. Dzieciom na widok oranżady zaświeciły się oczy. Powiedziała: wypijcie. A one ufne i niczego nieświadome, zrobiły to, o co mama poprosiła. Potem jeszcze dała im leku z trzeciej buteleczki, zmieszanego z cukrem i nalanego na łyżeczkę, mówiąc, że to syrop. Objawy zatrucia nastąpiły po kilku minutach. Dzieci zrobiły się senne. Przeniosła je na łóżko i uważnie obserwowała. Po kwadransie stwierdziła, że Małgosia już nie oddycha. Natomiast Michałek doznał wymiotów i drgawek. Żeby nie przedłużać mu agonii, ścisnęła synka ręką za szyję. Trzymała go tak, dopóki nie znieruchomiał.

Wyszła z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Spotkanej w sieni matce powiedziała, że przejdzie się po wsi.

W stanie ograniczonej świadomości

Okazało się, że zabiła, będąc w ciąży. Wiedziała o tym. Ojcem nie był mąż, ale przypadkowy kochanek, z którym latem 1984 nawiązała przelotny romans. Urodziła w areszcie. Dziecko zostało zabrane i przekazane do ośrodka adopcyjnego.

Po zatrzymaniu poddano Zuzannę R. obserwacji psychiatrycznej. Stwierdzono nieharmonijny rozwój funkcji intelektualnych, nadmierną pobudliwość emocjonalną, egocentryzm i uleganie stanom depresyjnym. Uznano, że dopuściła się zbrodni w stanie ograniczonej świadomości. Nie była jednak chora psychicznie i odpowiedziała za podwójne dzieciobójstwo. W 1986 r. Sąd Wojewódzki w Lublinie uznał Zuzannę R. winną stawianym zarzutom i skazał ją na 10 lat pozbawienia wolności.

Przyjęła wyrok ze spokojem. Obrona nie występowała z wnioskiem rewizyjnym. Po kilku miesiącach Zuzanna wystosowała prośbę do Rady Państwa o złagodzenie kary. Napisała, że miała zamiar popełnić samobójstwo. Uśmierciła dzieci, bo nie chciała, żeby zostały sierotami. Ten argument nie przekonał Rady Państwa. Prośba została odrzucona.

Zmieniono niektóre personalia.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Anonim 03.06.2022 23:02
Historia prawdziwa... A i tak wyszła chyba po 5-6 latach . .co to za kara za zabójstwo dwójki dzieci .

Agataaaaa 03.06.2022 21:22
Swietnie sie czyta, jak kryminal. Autor tekstu sie marnuje, powinien pisac ksiazki! :)

STREFA MROKU 19.03.2024 22:36
Pisze książki i to swietne! Polecam sprawdzić!

ReklamaRafał Stachura życzenia
Reklama
Reklama
Reklama