Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Gorzki smak niepodległości

Niepodległość nie wszystkim przyniosła radość. Była okupiona łzami, wyobcowaniem i poczuciem bezpowrotnej straty. Ktoś bliski nigdy nie wrócił, miejsce, które wydawało się Twoim domem, nagle staje się obce, a jedyne co pozostało to samotność...
Gorzki smak niepodległości

W wielkich miastach i całkiem małych miasteczkach, w wioskach i szkołach hucznie obchodzi się stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Wszyscy się cieszą, że przed wiekiem Polska stała się wolna, choć przecież nie na długo. W takich chwilach nikt nie mówi o tych, którym wojna odebrała nadzieję na szczęśliwe życie, o tych, którzy kiedyś byli bohaterami, a dzisiaj ich sąsiedzi nawet nie wiedzą, czy jeszcze żyją, o tych, dla których odzyskanie niepodległości oznaczało tułaczkę, poszukiwania bliskich i ich mogił.

Wincenty. Rodzinna tułaczka

Rok 1918 nie był dla nich łatwy. Gospodarstwo, którego właścicielami byli Wójcikowie, nie zaspakajało potrzeb całej rodziny. Żyli w biedzie, bez pomocy. Choć Polska odzyskała niepodległość, Polakom trudno było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Po dwóch latach wahań, rozmów i słuchania historii o żyznych ziemiach za Bugiem, zdecydowali się wyjechać. Sprzedali gospodarstwo i ziemię. Ruszyli z całym dobytkiem tam, gdzie mieli zaznać spokoju, szczęścia i dobrobytu. Rodzina Wójcików zamieszkała w polskiej kolonii Byteń - Bajkowciec, w powiecie kowelskim, w gminie Hołoby. Kupili ziemię, założyli gospodarstwo, wybudowali dom. Starsi synowie Wójcików usamodzielnili się, Wincenty mieszkał nadal z rodzicami. Tymczasem Bajkowiec rozrastał się, coraz więcej Polaków szukało na Wołyniu swojego miejsca. Wójcikowie zaczęli wychodzić na prostą. Nic nie wskazywało, że miejsce na Ziemi, które miało stać się ich domem, wkrótce stanie się dla niektórych z nich grobem.

W 1934 roku Wincenty otrzymał powołanie do wojska. Jego pułk wchodził w skład 27. Dywizji Piechoty. Do cywila został zwolniony 18 sierpnia 1935 roku. Jednak wkrótce wrócił. Sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej napięta, spokój rodziny Wójcików okazał się tylko chwilowy. 14 sierpnia 1939 roku Wincenty stawił się na wezwanie mobilizacyjne. Jego dywizja miała wchodzić w skład Korpusu Interwencyjnego na Pomorzu, który w razie prowokacji niemieckiej miał zająć Gdańsk. Nieszczęśliwe położenie 27. Dywizji na daleko wysuniętym przedpolu armii Pomorze przesądziło o jej losach. Została zniszczona w pierwszych dniach wojny. Wincenty, prawdopodobnie z tymi, którzy nie dostali się do niewoli, przebił się do Bydgoszczy. Później brał udział w bitwie nad Bzurą. Jeszcze we wrześniu trafił do obozu jenieckiego dla szeregowców w Niemczech, w okolicy Bad Fallingbostel. Warunki były tam straszne, dlatego niecały rok później zdecydował się na podpisanie zobowiązania do podjęcia pracy. Został zwolniony z niewoli, ale stał się przymusowym robotnikiem. Trafił do niemieckiego gospodarstwa, gdzie zajmował się końmi.

W maju 1945 roku Wincenty stanął przed dylematem: wracać do Polski, czy zamieszkać na Zachodzie. Serce podpowiedziało mu, że trzeba wracać. Choć tak naprawdę nie było do czego. Za Bugiem nie było już Polski. Nie wiedział jeszcze wtedy, że w Hołobach na cmentarzu, na tym samym, na którym spoczywa jego matka, zostali pochowani w zbiorowej mogile jego dwaj bracia, zamordowani wraz z żonami i dziećmi w 1943 roku podczas rzezi wołyńskiej. Miejsce, gdzie mieli budować swoją wolność, stało się ich przekleństwem.

Odzyskana w 1945 roku niepodległość oznaczała więc dla Wincentego czas tułaczki, poszukiwań bliskich i spokoju po wojennej zawierusze. Szczecin, Poznań, Łódź, Bógpomóż koło Wrocławia, Gromki koło Kętrzyna, Chełm to tylko niektóre miejsca, które odwiedził. W każdej z tych miejscowości spotkał kogoś z rodziny, znajomych. Jednak serce biło mu najszybciej we wsi Bógpomóż. Pewnie dlatego, że w tej wsi osiedliła się spora grupa znajomych i sąsiadów z Bajkowca. Teraz tu, na nowo tworzyli swoje życie.

Wincenty Wójcik zmarł w wieku 70 lat na raka płuc. Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Bobrownikach...

 

Jadwiga. Powojenna samotność

Pani Jadwiga do dziś mieszka w Chełmie, w swoim rodzinnym domu. Ma 95 lat. Cieszy się każdym przeżytym dniem. Mówi, że teraz ma z czego się cieszyć, ale często wspomina czasy, kiedy o szczęściu myślała ze łzami w oczach...

Rok 1945 nie przyniósł jej radości. Choć Polska znów stała się wolna, bez strachu można było iść ulicą, wrócić do rodzinnego domu, które zabrało getto. Ona, młoda, zaledwie 22-letnia wdowa, została z dwójką małych dzieci, bez zawodu, bez perspektyw. Jej mąż utonął w Odrze, nie odnaleziono jego ciała. Nie miała nawet gdzie zapalić świeczki w jego intencji.

- Zawsze powtarzał, że chce mieć dużo dzieci, że jak to wszystko się skończy, to wyjedziemy do Gdyni. Tam miał być nasz raj, nasze miejsce na ziemi. Był mechanikiem okrętowym, miał pracować w marynarce - wspomina pani Jadwiga. - Skończyła się wojna, zostałam sama. Nie miałam powodów do radości.

Gdy brali ślub, miała zaledwie 18 lat. Ich rodziny mieszkały w tym samym budynku przy Chełm-Miasto, w kamienicy gdzie dzisiaj sprzedawane są lody. Michalczukowie - rodzice pani Jadwigi, musieli się tam przeprowadzić razem z dziećmi, ponieważ ich rodzinny dom znajdował się na terenie getta.

Tam Jadzia poznała swojego męża. Pierworodna Halinka przyszła na świat w 1943 roku, Elżbieta urodziła się w lutym 1945 r. Pani Jadwiga wiedziała tylko, że mąż cieszył się z narodzin kolejnego dziecka. Nigdy nie zobaczył drugiej córki...

W 1944 roku Mieczysław Pasierbski, mąż pani Jadwigi, razem z jej bratem Cześkiem  zaciągnęli się do wojska. Czesiek zginął 12 lutego 1945 roku, wierny przysiędze żołnierza, wykazując odwagę i męstwo w walce o niezależność Ojczyzny. Zginął śmiercią bohatera na Polu Chwały w okolicach Rembertowa.

- Najpierw straciłam brata - wspomina nasza rozmówczyni. - Później męża. Wojna odebrała mi radość życia i marzenia.

Mieczysław Pasierbski był dowódcą plutonu. Brał udział w forsowaniu Odry nad ranem 16 kwietnia 1945 roku. Dramat jego plutonu rozegrał się w okolicy miejscowości Siekierki.

- Odra miała kolor czerwony od krwi. Zginęli wszyscy - opowiada pani Jadwiga. - Podobno ten obraz był przerażający. Miny strzelały, a oni ginęli. Nikt z plutonu nie przeżył. O tym, jak to wyglądało, dowiedziałam się od kolegi Mietka z drugiego plutonu, który także pochodził z Chełma, mieszkał przy Lubelskiej niedaleko magistratu. Po zakończeniu wojny wrócił do domu, odnalazł mnie i opowiedział, jak zginął mój mąż.

Po wyzwoleniu zgłosiła się do Związku Inwalidów Wojennych w Chełmie, gdzie pomagała w założeniu Spółdzielni Inwalidów Wojennych, później Spółdzielni Pracy Inwalidów Wojennych.- Chcieliśmy wspierać ludzi w powrocie do normalnego życia. Inwalidów wojennych było bardzo dużo. Wojna pozbawiła ich zdrowia, ale nie życia. Chciałam im pomóc. Dlaczego? Może dlatego, że i mnie wojna zabrała tak wiele... - mówi pani Jadwiga. - Spółdzielnię udało się zarejestrować w 1949 roku.

Krystyna. Serce dla bohaterów

Jest ich coraz mniej. Często zapomniani. Są wśród nich tacy, którzy po prostu nie afiszują się ze swoją odwagą, męstwem, nie należą do żadnych organizacji kombatanckich. Walczyli o wolność Ojczyzny, bo uważali, że tak trzeba, że to jest ich obowiązek. Nie robili tego za późniejsze zaszczyty, odznaczenia, ale z poczucia obowiązku i potrzeby serca... Skoro właśnie dzięki nim udało się w 1945 roku odzyskać niepodległość, dlaczego czegokolwiek im teraz brakuje? Pomocy, towarzystwa, uwagi... Dlaczego często czują się niepotrzebni?

Krystyna Łukasik ma 36 lat. Jest drobną, przesympatyczną blondynką, mamą 8-letniego Daniela i niespełna 2-letniego Wiktora. To właśnie będąc w zaawansowanej ciąży z drugim synem, postanowiła się zaangażować w działalność na rzecz kombatantów. Daje im radość, nadzieję, że ktoś chce jeszcze o nich pamiętać. W tworzeniu i realizacji akcji pomaga jej mąż Krzysztof.

"Paczka dla bohatera" to nie są zaszczyty, to często przerwanie samotności, to pełna lodówka na święta, to łzy w oczach kombatantów.

- W akcję angażuję się od 2016 roku. Temat pomocy kombatantom jest mi bliski z wielu powodów. Mój nieżyjący już dziadek Wiktor, który był kombatantem, przekazał mi niezwykle wiele cennych historii, opowiadań, ukształtował kręgosłup moralny i podejście do spraw związanych z pomocą, szacunkiem do osób, które poświęciły swoje życie, zdrowie, rodziny, młodość dla Ojczyzny - mówi pani Krystyna. - Przez wiele lat, pracując jako nauczyciel przedszkola, prowadziłam z dziećmi zajęcia z wychowania patriotycznego, zapraszając na spotkania z dziećmi kombatantów oraz żołnierzy. Tłumaczyłam maluchom, że to dzięki nim żyją w wolnej Polsce.

Dzieci z entuzjazmem i ciekawością podchodziły do tych spotkań. Pomyślała więc, że może warto pójść o krok dalej i zaangażować je w bardziej bezpośrednią pomoc.

- Szukając w sieci sposobu, natknęłam się na Paczkę dla Bohatera. Pomyślałam, że jest to super pomysł. Postanowiłam nawiązać kontakt z pomysłodawcą i organizatorem tej inicjatywy Tomaszem Sawickim i włączyć się w akcję. W ten sposób zostałam koordynatorem paczki w Chełmie.

Pierwsza edycja chełmskiej Paczki dla Bohatera miała magazyn w pokoju syna pani Krystyny, który dumnie patrzył na pakowanie kartonów i wykonywał kartki świąteczne z życzeniami. Nie było dla niego istotne, że nie ma miejsca na zabawę. Był dumny, bo pomagał kombatantom... Gdy odbywała się edycja paczki wielkanocnej, drugi syn pani Krystyny miał zaledwie 3 tygodnie. Dała radę.

- Nie znaliśmy kombatantów, mieliśmy jedynie pozyskane adresy - wspomina nasza rozmówczyni. - Jedziemy aż pod Zamość. Szukamy po nazwisku, w małej wiosce. Ludzie nie wiedzą, o kogo chodzi, inni mówią, że chyba już nie żyje. Znajdujemy. Witamy się i wręczamy paczkę. Pan chce płacić. Tłumaczymy, że to dar, że nic nie płaci. On nie rozumie. Jak to za darmo? Dla niego? A może to dla tego Janka bez ręki, co ma nogi chore i dzieci się go wyrzekły. Może to jemu dać? Pytamy: A panem się ktoś opiekuje? -  Nie  - odpowiada. - Sam mieszkam. Syn przyjedzie czasem, ale rzadko. Czasu nie ma, gospodarkę trzeba obrobić...

Spotkania są różne, tak jak różni są bohaterowie. Mają swoje lata i ciężki bagaż życiowych doświadczeń. Różnie się zachowują. Zdarza się, że są nieufni, podejrzliwi, ale czasem zapraszają wolontariuszy na herbatę, wyciągają, co mają do jedzenia i nie przyjmują odmowy.

- Naszym odwiedzinom zawsze towarzyszą niesamowite emocje. Najczęściej są też łzy, które i nam napływają do oczu. Kombatanci chociaż przez tę chwilę czują się ważni, zauważeni, docenieni. Mają czym się pochwalić sąsiadom czy rodzinie - mówi pani Krystyna.

Pomoc kombatantom udzielana jest na wiele sposobów. Stowarzyszenie, które ją organizuje, działa na terenie całego kraju. Z zebranych funduszy wyremontowało kilka mieszkań, kupiło opał, artykuły medyczne, takie jak: chodziki, pieluchomajtki, krzesła kąpielowe, wymieniało wanny na brodziki. Akcja jest też sposobem na wyrwanie kombatantów z czterech ścian i jednostajnego życia codziennego.  Stowarzyszenie organizuje też wakacje i ferie dla bohatera oraz bal.

- To doskonały sposób na przywrócenie młodzieńczych wspomnień, zawarcie nowych znajomości, czy nawet odnowienie starych. Niejednokrotnie zdarzało się, że podczas wakacji spotykali się ze sobą koledzy sprzed 50 lat, z frontu czy wojska... - tłumaczy pani Krystyna.

 

Dziękuję Nikole Wójcik za udostępnienie kroniki życia jej pradziadka Wincentego Wójcika.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama