W połowie grudnia minęło 10 lat jego służby w Państwowej Straży Pożarnej. Najpierw przez dwa lata pracował w Warszawie i Świdniku, aż wreszcie trafił do Komendy Powiatowej PSP w Krasnymstawie. W macierzystej jednostce OSP Krzywe pełni funkcję kierowcy. Już w wieku 10 lat startował w pierwszym zawodach strażackich drużyn młodzieżowych. Przygodę z pożarnictwem kontynuuje po ojcu i dziadku.
- Moi bracia również są strażakami. Dwa lata temu zrobiliśmy licencjat z ratownictwa medycznego. Gdy z Komendy Głównej PSP przyszło się zapytanie o osoby z takimi uprawnieniami, wyraziłem gotowość do wyjazdu. Zgodziłem się pojechać do szpitala tymczasowego, bo i tak pewnie byłaby taka potrzeba. Uznałem, że lepiej będzie mieć do tego osobiste przekonanie, niż robić coś z przymusu - opowiada Krzysztof Szadura.
Szpital tymczasowy na Stadionie Narodowym zaczął organizować się w październiku. Krasnostawski strażak pełnił tam służbę w listopadzie w trzech turach. Za każdym razem miał po dwa dyżury, które trwały po 24 godziny.
Do stolicy dojeżdżał z kolegami m.in. z Chełma i Zamościa. Na miejscu pracowali jednak ratownicy z całego naszego województwa. Lubelscy strażacy pełnili służbę na zmianę kolegami po fachu z województwa kujawsko-pomorskiego. Dzięki temu wszyscy mieli 4 dni przerwy pomiędzy kolejnymi dyżurami.
- Najtrudniejszy był dla mnie pierwszy dyżur. Wówczas nie wiedziałem, gdzie są wszystkie potrzebne w danej sytuacji rzeczy. Bywało tak, że stan niektórych chorych zmieniał się w zupełnie niespodziewanej chwili. Na szczęście mogliśmy liczyć na wsparcie lekarzy i pielęgniarek - wspomina strażak z Krzywego.
Zakres czynności strażaków z uprawnieniami ratowników medycznych rozszerzał się z każdym dyżurem. Wykonywali m.in. triaż i zbierali wywiady od pacjentów, robili wkłucia i zmianę wenflonów, podłączali aparaturę medyczną, podawali tlen oraz pomagali pacjentom w podstawowych czynnościach. Od czasu do czasu dochodziły obowiązki związane z ochroną przeciwpożarową w różnych sektorach szpitala tymczasowego.
Uważa, że niektóre media zaciemniały prawdziwy obraz szpitala tymczasowego. Zapewnia, że liczba osób hospitalizowanych przez cały listopad systematycznie wzrastała.
- Gdy zaczynałem, znajdowało się tam kilkunastu chorych. Podczas mojego ostatniego dyżuru hospitalizowanych było już 50 osób. Najmłodsi nie mieli 30 lat, a najstarsi byli w granicach 90. Od połowy listopada trafiali tam ludzie w coraz cięższym stanie. Widać było, że strasznie się męczą. Każdy inaczej przechodził Covid-19. Dlatego nie można mówić, że tej choroby nie ma. Może ona dopaść każdego z nas - podkreśla 32-latek.
Z powodu służby w szpitalu tymczasowym pan Krzysztof musiał do minimum ograniczyć kontakty z rodziną. Nie chciał ich narażać, gdyby sam zachorował.
- To też było dla mnie trudne, bo wszyscy jesteśmy bardzo ze sobą zżyci i mieszkamy obok siebie. Moi rodzice i bracia martwili się o mnie, ale jednocześnie czułem ich wsparcie, za co serdecznie im dziękuję. W takich sytuacjach mój komendant zawsze powtarza: "najważniejsze jest, aby z każdej akcji lub zawodów wszyscy wrócili cali i zdrowi". Dlatego cieszę się, że przetrwaliśmy ten okres rozłąki i wszystko dobrze się skończyło - mówi młodszy ogniomistrz.
Dzięki temu wyzwaniu czuje, że nabrał niezwykle cennego doświadczenia. Była to także okazja do odświeżenia wiedzy nabytej na studiach i umiejętności praktycznych. Z pewnością zaprocentuje to również w pracy strażaka.
- Najważniejsze to nie panikować. Jeśli osoba chora lub poszkodowana widzi u ratownika opanowanie, od razu jest spokojniejsza i łatwiej jej pomóc. Gdyby znów zaszła potrzeba, najprawdopodobniej pojechałbym do takiego szpitala jeszcze raz - podsumowuje Krzysztof Szadura.
Napisz komentarz
Komentarze