Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama baner reklamowy

Los można zmienić, trzeba tylko mocno w to wierzyć

Nawet najtrudniejsze chwile w życiu można przetrwać. Trzeba tylko mocno wierzyć, że się uda i mieć wsparcie ze strony najbliższych. Justyna Karaś z Dorohuska jest najlepszym tego przykładem. Już dwukrotnie wygrała walkę z rakiem. Teraz pomaga innym paniom podnieść się z tej ciężkiej choroby.
Los można zmienić, trzeba tylko mocno w to wierzyć

Miała 16 lat, gdy zachorowała pierwszy raz. Zanim zdiagnozowano u niej ziarnicę, czyli powiększone węzły chłonne, minęły dwa lata. W tym czasie leczona była antybiotykami na inne schorzenia, ale nic nie pomagało.

- Moje węzły chłonne były tak duże, jakbym miała balony przyczepione do szyi. Cały czas się powiększały, a nikt nie potrafił stwierdzić, co mi dolega. Dla młodej dziewczyny był to wielki problem. Musiałam je tuszować. Chodziłam w golfie, zakładałam apaszkę, owijałam szyję chustkami. Jedni lekarze mówili, że mam tarczycę wrośniętą. Kolejni przekazywali jeszcze inne historie. Doszło do tego, że z trudem oddychałam. Poszłam do nowej pani doktor rodzinnej w Dorohusku. Gdy mnie zobaczyła, powiedziała, że natychmiast powinnam się położyć do szpitala – opowiada pani Justyna.

Lekarze policzyli jej dni

Trafiła na oddział onkologiczny lubelskiego szpitala. Choroba była zaawansowana. Nowotwór zajął już wszystkie węzły chłonne.

- Doktor z centrum onkologii była wściekła, że tak długo mnie diagnozowano. Powiedziała, że w tej sytuacji niewiele może zrobić i zostały mi może trzy miesiące życia. Kiedy to usłyszałam, przeżyłam szok. Pomyślałam sobie: "kurczę, co ona do mnie mówi? Przecież ja się czuję w miarę dobrze". Nawet własne odbicie w lustrze zapytałam, czy ja wyglądam na chorą? - relacjonuje nasza rozmówczyni.

Ponad 20 lat temu wiedza na temat różnych chorób nie była tak dostępna zwykłym ludziom. Dzisiaj w internecie można znaleźć wszystko. Pani Justyna jest przekonana, że m.in. ten brak świadomości oraz informacji o chorobie pomogły jej przetrwać najtrudniejsze chwile.

- Na oddziale byłam najmłodszą pacjentką. Dopiero za miesiąc miałam ukończyć 18 lat. Lekarze zastanawiali się, czy położyć mnie z dorosłymi kobietami, czy z dziećmi? Trafiłam do dorosłych. Wchodząc na oddział, z przerażeniem patrzyłam na łyse głowy pacjentek. Bałam się, że mnie spotka to samo. Pani psycholog przekonywała, że psychika ma bardzo duże znaczenie w chorobie. Jeżeli się poddam, to będzie mi trudniej zwalczyć raka. Lekarze troszczyli się o mnie. Zawiązałam przyjaźnie z pacjentkami z oddziału. W ciągu dwóch miesięcy bardzo zżyłam się z dziewczyną z sąsiedniego łóżka. Poczułam się trochę lepiej i lekarze pozwolili mi pojechać na przepustkę do domu, ale gdy z niej wróciłam, łóżko mojej koleżanki już było puste. Dotarło do mnie, że ten rak potrafi zabić. Był to dla mnie ciężki okres – mówi pani Justyna.

Na oddziale spędziła prawie rok. Oprócz osłabienia organizmu spowodowanego przyjmowaniem chemii i radioterapią musiała przezwyciężyć ból spowodowany śmiercią kolejnych kobiet z oddziału. Zaczęła jej doskwierać świadomość, że może być następna...

- Dzięki Bogu psychikę miałam bardzo silną, starałam się wyrzucać złe myśli i przetrwałam. Martwiłam się, gdy lekarze mówili, że po zakończeniu leczenia nie będę mogła mieć dzieci, ale ja wierzyłam, że będzie inaczej. Niespełna dwa lata później zaszłam w ciążę i urodziłam zdrowego syna.

20 lat spokoju

Po 20 latach wyczuła guz pod pachą. Był mały, ale doświadczona chorobą nie mogła tego zbagatelizować. Udała się do najlepszej specjalistki w Lublinie. Usłyszała od lekarki, że nie ma się czego obawiać. W ciągu pół roku guz się powiększył. Wiedziała, że coś jest nie tak. Zgłosiła się do kolejnego lekarza. Ten również stwierdził, że niczego niepokojącego nie widzi, ale wysłał ją na biopsję.

- Okazało się, że mam nowotwór złośliwy piersi z przerzutem na węzły chłonne. Amputowano mi pierś i wycięto wszystkie węzły. Czekała mnie kolejna walka, ale tym razem moja świadomość choroby była większa, bo przez lata poznałam wiele kobiet, które przegrały tę walkę – tłumaczy Karaś.

Czekało ją kolejne długie leczenie. Przeszła kilka operacji, włącznie z rekonstrukcją piersi. Wierzyła, że to tylko chwilowe problemy i znów je pokonała.

W podzięce za życie pomaga innym

- Nie tak dawno odeszła moja przyjaciółka, bratnia dusza. Byłam przy niej przez trzy miesiące, dzień w dzień. Woziłam ją do Krakowa i Warszawy. Byłam z nią do końca. Choć staram się nastawiać do życia pozytywnie, to nie zawsze jest fajnie. Są momenty, które też mną telepną i zaczynam doceniać to, co mam, cieszyć się tym, a pomagając innym, pomagam sobie. Wiem, że osobom, które kogoś przy sobie mają, łatwiej jest odejść. Wiedzą, że nie są z tym wszystkim same... – przekonuje kobieta.

Przez lata pani Justyna wyrobiła sobie dobre kontakty z lekarzami, więc bez najmniejszych oporów dzwoni do nich i prosi, aby przyjęli kolejne chore panie.

- Wykorzystuję te relacje, aby pomóc innym kobietom. Tym bardziej że teraz jest bardzo ciężko dostać się do dobrego specjalisty. Dziewczyny dzwonią do mnie i proszą o pomoc, bo nawet prywatna wizyta jest ustalana dopiero za 2-3 tygodnie, a w tej chorobie liczy się każdy dzień. Jeszcze nie zdarzyło się, aby lekarz mi odmówił – opowiada.

Pani Justyna czerpie energię z pomagania innym. Ma poczucie, że jest potrzebna.

Chorują coraz młodsze

Medycyna w każdej dziedzinie poszła do przodu, a mimo to pacjentów z nowotworami przybywa. Żniwo zbiera rak piersi. Na oddziały onkologiczne w całym kraju trafiają coraz młodsze pacjentki.

- Niedawno spotkałam 16-letnią dziewczynkę, której amputowano pierś. Statystyki są przerażające. Na dziesięć kobiet choruje pięć, czyli co druga – podkreśla pani Justyna.

Wcześnie wykryty rak jest całkowicie uleczalny. Kobiety muszą tylko odpowiednio wcześnie pójść do lekarza. - Wiele pań czeka, aż guz urośnie. Gdy trafiają na oddział, nierzadko jest on wielkości jajka i są przerzuty. Tak zaawansowaną chorobę ciężko powstrzymać. Jeżdżę do szkół i uświadamiam nastoletnie dziewczęta z liceum, żeby zaczęły się badać. Ważne jest nawet samobadanie. Nie bójmy się dotykać, bo nikt nie zna lepiej własnego ciała, niż my same. Nie wstydźmy się tego.

Odpowiednie nastawienie to połowa sukcesu

- Każdy, kto widzi mnie w centrum onkologii, wie, że zawsze jestem uśmiechnięta, kolorowa, umalowana. Powtarzam wszystkim: "nie pokazujmy, że choroba odbiera nam kobiecość". Dbajmy o siebie i wierzmy, że wygramy – tłumaczy Justyna Karaś.

Potwierdza to historia jej przyjaciółki Moniki i koleżanki Alinki. Monika się poddała. W czwartek dowiedziała się, że ma przerzuty, a w piątek już nie wstała z łóżka. Przez trzy miesiące leżała, nie miała siły chodzić... Alina, choć jej choroba osiągnęła ten sam etap, do tej pory żyje i normalnie funkcjonuje.

Ogromne znaczenie w takich sytuacjach ma również wsparcie ze strony osób najbliższych.

- Niestety, wielu mężczyzn odsuwa się od swoich żon, kiedy są ciężko chore. Szukają sobie młodszych i zdrowych kobiet. Jestem w szoku, bo coraz częściej się to zdarza – mówi pani Justyna. Dodaje, że mężczyźni są słabsi psychicznie i w tym jest największy problem.

Amazonka to kobieta

- Uznałam, że ta choroba pojawiła się u mnie po to, abym coś zrobiła dla innych. Wstąpiłam do Stowarzyszenia Kobiet Amazonek w Łęcznej. Wpadłam na pomysł zorganizowania konferencji pod hasłem "Rak to nie wyrok". Poprosiłam różnych specjalistów z onkologii o wykład, podczas którego uświadomią zgromadzonym, jak ważna jest profilaktyka. Zorganizowałam fryzjera, aby pokazać, że amazonka też może być piękna. Dziewczyny przeszły metamorfozę. Kolejnym pomysłem było stworzenie kalendarza ze zdjęciami kobiet po przejściach nowotworowych. Zorganizowałam sesję zdjęciową dla amazonek. Na początku było nas siedem, a każdy fotograf pracował indywidualnie ze swoją modelką – wyjaśnia nasza rozmówczyni.

Jeden z fotografów dostrzegł potencjał artystyczny w pani Justynie. Zaproponował jej przygotowanie wystawy pod hasłem "Amazonka inaczej". Zgodziła się pozować.

- Zaczęliśmy robić zdjęcia. Niektóre były bardzo odważne, byłam rozebrana i tylko owinięta streczem. Dla mnie to było przełamanie. Na wernisaż przyszło mnóstwo ludzi. A ja uwierzyłam, że to, co robię, ma sens – dodaje.

W październiku zeszłego roku zorganizowała pierwszy marsz różowej wstążki. W kwietniu tego roku odbyła się kolejna konferencja, tym razem pod hasłem "Rak nie ma metryki", na którą zjechało wiele kobiet zmagających się z chorobą oraz prelegentów z całej Polski. Kolejnym wydarzeniem był pokaz mody. Na wybiegu pojawiły się modelki z przejściami nowotworowymi ubrane w cekiny, aby udowodnić wszystkim, że po chorobie też można błyszczeć. Kilka tygodni temu pani Justyna zorganizowała kolejny marsz różowej wstążki.

Zachęca wszystkie panie po przejściach, aby przystąpiły do klubu amazonek, bo wtedy się otwierają, przechodzą przemianę i łatwiej jest im żyć.

- Na początku są wystraszone, ale to normalne. Ja też byłam. Gdy jednak patrzą na Matyldę, która jest 35 lat po operacji, albo na inne kobiety, które ponad 20 lat temu straciły pierś, to przekonują się, że rak nie jest wyrokiem – wyjaśnia nasza rozmówczyni.

Powstaje autobiografia

Nauczycielka języka polskiego, która uczy syna pani Justyny, kiedy dowiedziała się, czym  zajmuje się jego matka, spotkała się z nią i poprosiła, aby zgodziła się przelać historię swojego życia na papier.

- Zgodziłam się i zaczęłyśmy pisać moją biografię. Będą w niej również osoby, które spotkałam na swojej drodze, które pojawiły się w moim życiu. Podczas ostatniego marszu różowej wstążki został odczytany pierwszy rozdział. Jest w nim mowa o tym, jak byłam nastolatką, kiedy pojawiła się choroba, ból i przygoda z "Panem rakiem". Ludzie już dzwonią i pytają, kiedy ukaże się książka. Mam nadzieję, że już w przyszłym roku będą mogli ją przeczytać.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama