Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama Reklama MAREX

Zniewaga krwi wymaga! Jeden z poróżnionych mężczyzn zmarł w dziwnych okolicznościach

Coś nie pasi? Chodź na solo! Po takich słowach dwójka przeciwników (albo przeciwniczek) udaje się w jakieś nierzucające się w oczy miejsce, gdzie dochodzi między nimi do siłowego rozwiązania konfliktu.
Zniewaga krwi wymaga! Jeden z poróżnionych mężczyzn zmarł w dziwnych okolicznościach

Źródło: https://upload.wikimedia.org/

W przeszłości było podobnie jak dziś, aczkolwiek z pewnymi dość istotnymi różnicami. Jeżeli zwaśnieni rywale pochodzili z warstw wyższych i posiadali tak zwaną zdolność honorową, nie mogli rozstrzygnąć sporu na drodze pospolitej bijatyki, lecz w pojedynku, w którym orężem były specjalne pistolety lub broń biała. Zbrojna rozprawa odbywała się nie bezpośrednio po nieporozumieniu, jak to bywa obecnie, ale dopiero wtedy, gdy zostały dopełnione wymagane protokołem formalności. Niekiedy trwały one kilka tygodni.

Mariusz Gadomski przypomina wstrząsające historie sprzed lat...

Tak jak dzisiejsze solówki kończą się niekiedy tragicznie (bo np. jeden z walczących uderzy głową o chodnik), tak dawne pojedynki miewały smutny finał. Czasami z powodu nieopatrznie rzuconego słowa lub innej drobnej nieuprzejmości.

 

Miło, pięknie, nagle trzask

 W grudniu 1897 roku w gmachu dyrekcji Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Lublinie, gdzie obecnie mieści się sąd okręgowy, odbywało się spotkanie opłatkowe. Panie i panowie byli odświętnie ubrani, kelnerzy krążyli między nimi z tacami drinków i przekąsek. Krzyżował się gwar rozmów, przygrywał kwartet smyczkowy. Normalnie Wersal.

I nagle, w jednej chwili miły, uroczysty nastrój pęka niczym bańka mydlana. Jeden elegancki mężczyzna kieruje do drugiego eleganckiego mężczyzny straszne słowa: Jesteś pan błazen i oszust. Po chwili rozlega się trzask tak charakterystyczny, że nie sposób pomylić go z innym dźwiękiem. To odgłos spoliczkowania.

Mężczyzna, który rzucił obelgę to Marcellin Skawiński, właściciel majątku ziemskiego Krobonosz w powiecie chełmskim. Zaś ten, do którego były one skierowane to Józef Lemański, ziemianin z Borek w powiecie krasnostawskim.

- Natychmiast pan cofnij te słowa i przeproś – zażądał od Skawińskiego. Tamten jednak oświadczył, że nigdy nie cofnie czegoś, co jest prawdą. Jeśli będzie potrzeba, to wszystko powtórzy. Wówczas Lemański wymierzył mu siarczysty policzek.

Uderzony Skawiński zażądał od niego satysfakcji z bronią w ręku. Właściciel dóbr Borki nie miał ochoty się z nim bić, ale musiał. To była sprawa honorowa.

- Jestem do pańskiej dyspozycji – powiedział, składając przeciwnikowi sztywny ukłon.

Pozostało uzgodnić termin zbrojnego starcia i rodzaj broni. To był obowiązek sekundantów, których zwaśnieni panowie musieli niezwłocznie wybrać.

 

Dwóch się biło, pięciu patrzyło

 Formuła dawnych pojedynków była dość skomplikowana. Czynności, jakie należało wykonać, zanim przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie z pistoletami bądź skrzyżowali szpady, mogą dziś budzić uśmiech politowania. Zabawna wydaje się anachroniczna otoczka, jaka towarzyszyła pojedynkom.

Protokół pojedynkowy przypominał protokół... dyplomatyczny.  Nie można było wyzwać przeciwnika osobiście, ale poprzez sekundantów (koniecznie dwóch), którzy zwracali się z tym do sekundantów drugiej strony. Zdarzało się, że sekundanci prowadzili najpierw mediacje, dążąc do bezkrwawego rozstrzygnięcia nieporozumienia. Czasami negocjacje odnosiły skutek, zwaśnieni panowie szli po rozum do głowy, podawali sobie ręce, po czym na zgodę pili szampana. Nierzadko jednak pozostawali nieprzejednani i pojedynek musiał się odbyć.

Sekundanci ustalali szczegóły. Datę, miejsce starcia, rodzaj broni, a także uzgadniali, czy będzie to walka do krwi, czy tylko wymiana strzałów ewentualnie skrzyżowanie szabel. Ustalenia miały formę pisemnej umowy, niekiedy poświadczonej przez notariusza. Strony obowiązywało właściwe zachowanie, zarówno w trakcie pojedynku jak też przed i po. Do czasu rozstrzygnięcia sporu, przeciwnicy nie mogli się ze sobą osobiście kontaktować. Podliczając: pojedynek oprócz bezpośrednich uczestników angażował cztery dodatkowe osoby, a czasami piątą, gdyż brano jeszcze lekarza. Tylko po to, by dwaj dorośli mężczyźni, często mający na utrzymaniu rodzinę, nie ryzykowali życie dla błahostki.

 

Honor ważniejszy niż prawo

 Zbiór zasad postępowania honorowego, w tym pojedynków, został ujęty i opublikowany w Kodeksie Boziewicza. Liczącą kilkadziesiąt stron książeczkę, podzieloną na blisko 40 rozdziałów, wciąż można kupić w antykwariacie lub internetowej księgarni. Dziś już jako ciekawostkę, dawniej ściśle trzymano się opisanych w niej reguł. I tak: osobie pełnoletniej i legitymującej się co najmniej średnim wykształceniem nie można było odmówić udzielenia satysfakcji bez względu na powód wyzwania. Odmowa oznaczała ostracyzm towarzyski, narażenie się na opinię tchórza i człowieka niehonorowego. Nawet jeśli ktoś nie podjął rzuconej rękawicy, aby oszczędzić przeciwnika, który np. nie umiał strzelać, musiał się liczyć z tym, że znajomi przestaną mu się kłaniać.

Prawo zabraniało pojedynków. Za udział w zbrojnym starciu można było pójść do więzienia. W Królestwie Kongresowym kary groziły nie tylko tym, którzy walczyli, ale również sekundantom. Ale to nie powstrzymywało awanturników. Kodeks Boziewicza stawiali ponad kodeks karny.

Pojedynki były w Polsce długo obecne. Dochodziło do nich jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym.

 

Sprzeczka o pieniądze

 Można by pomyśleć, że sprawca zamieszania, czyli Marcellin Skawiński, był jakimś zapalczywym, żądnym mocnych wrażeń przedstawicielem złotej młodzieży, dla którego jutro to odległa przyszłość. Nic bardziej mylnego. Skawiński, kiedy wywołał awanturę w klubie ziemiańskim, liczył... 44 lata. Miał żonę, która spodziewała się dziecka, prowadził duży majątek ziemski – nic to jednak nie znaczyło dla niego.

Więcej rozsądku wykazywał Lemański. Po incydencie, za pośrednictwem sekundantów długo dążył do polubownego rozwiązania sporu. Niestety, Skawiński się uparł, nie chciał nawet słyszeć o rozejmie.

Co mogło być powodem takiej nieprzejednanej postawy? Różnie mówiono, między innymi, że chodziło o sprawy miłosne. Zazdrość, zdrada, podłe insynuacje pod adresem jakiejś damy? Jednak nie, nie i jeszcze raz nie. Żona Marcellina Skawińskiego poza mężem, którego kochała, nie zwracała uwagi na innych mężczyzn. Zaś Lemański nie pretendował do roli don juana, a jako dżentelmen nie miał w zwyczaju nikogo oczerniać.

Prawdziwym powodem sprzeczki były pieniądze. Jakiś czas temu matka Skawińskiego, Marcella z Dobrzelewskich, pożyczyła pewną sumę Lemańskiemu. Zdaniem Marcellina, właściciel dóbr Borki zwlekał z oddaniem długu, mimo iż Lemański twierdził, że uregulował wszystkie sprawy finansowe ze starszą panią Skawińską i może to udowodnić. Nie pierwszy raz poróżnili się o pieniądze, ale do tej pory udawało im się uniknąć otwartego konfliktu.

W filmach, których akcja toczy się w XIX wieku, areną pojedynku jest miejsce oddalone od zabudowań zamieszkanych przez ludzi. Zwykle pole albo polana leśna. Prawdopodobnie, aby uniknąć przypadkowych świadków, wybiera się wczesną porę dnia.

I tak też było w omawianej sprawie. 18 grudnia 1897 r. o świcie do lasu znajdującego się na granicy dóbr Wielobycze i Wielopole pod Gorzkowem zjechały dwa powozy. Wysiedli w nich na czarno ubrani panowie w cylindrach. Marcellin Skawiński miał za sekundantów Antoniego Estreichera i Henryka Grabowskiego, a Józefa Lemańskiego reprezentowali panowie Chądzyński i Umieniecki. Zgodnie z zawartymi ustaleniami przy pojedynku obecny był lekarz.

Protokół nakazywał, aby wyboru broni dokonał obrażony. Obrażonym w tym sporze był Skawiński. Wskazał na parę archaicznych z wyglądu pistoletów pojedynkowych, przywiezionych w drewnianej skrzynce. Były one jednostrzałowe, ładowane przez lufę czarnym prochem i ołowianymi okrągłymi kulami w kalibrach od 12 do 17 milimetrów.

Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie w wyznaczonym miejscu na polanie w odległości 15 metrów. O ile prawo wyboru broni przysługiwało Skawińskiemu, jako obrażonemu, to pierwszy strzał miał oddać Lemański, jako wyzwany na pojedynek.

-  Uwaga panowie – zawołali sekundanci. Na dany znak Lemański wymierzył, po czym nacisnął cyngiel. Strzelił celnie, kula ugodziła właściciela majątku Krobonosz we wrażliwą część ciała. Skawiński zachwiał się, po czym runął na ziemię.

Podbiegł lekarz, aby zbadać obrażenia mężczyzny. Nie mógł mu pomóc. Jak to ujęły gazety „Marcellin Skawiński padł trupem na miejscu po pierwszym strzale” (Dziennik Polski, dodatek do numeru 359 z dn. 27 grudnia 1897 r.).

 

Kłopoty nawet po śmierci

 Mimo iż zajście starano się utrzymać w tajemnicy – przysięgą zobowiązali się do milczenia sekundanci i lekarz – sprawa ujrzała światło dzienne. Wszak sekret trudno było zachować. Awanturę w czasie spotkania opłatkowego widziało mnóstwo osób. Słyszeli, że dojdzie do zbrojnej rozprawy. Zatem, gdy kilka dni później jeden z poróżnionych mężczyzn zmarł w dziwnych okolicznościach, łatwo dodano dwa do dwóch.

Wszczęte zostało policyjne śledztwo. Ustaliło ono przebieg zdarzenia. Józef Lemański trafił do aresztu pod zarzutem zabójstwa. Teoretycznie groził mu długi pobyt w więzieniu, w praktyce jednak nie oczekiwano szczególnie surowego wyroku. Pojedynki były zabronione przez prawo, lecz sprawujące rządy nad policją i sądami w Królestwie Polskim władze rosyjskie starały się nie traktować pojedynkowiczów zbyt dotkliwie. Sądy niekiedy odstępowały od wymierzania im jakichkolwiek kar. W końcu w carskiej Rosji przedstawiciele arystokracji także byli gotowi skakać sobie do gardeł w obronie honoru. Do historii przeszedł pojedynek Aleksandra Puszkina z francuskim emigrantem Georgesem d’Anthès. Ciężko ranny poeta zmarł w dwa dni później.

Nie tylko proces w sądzie spędzał Lemańskiemu sen z oczu. Krasnostawski regionalista Janusz Szwajewski napisał w jednej ze swoich publikacji, że władze doniosły o tragicznie zakończonym pojedynku kurii biskupiej i zażądały... ekskomunikowania Lemańskiego. Miała to być dodatkowa kara za udział w zabronionym, także przez Kościół, zbrojnym starciu, w którym zabito człowieka. Mało tego! Kościelna klątwa groziła nie tylko sprawcy, ale także nieżyjącemu Skawińskiemu. W jego przypadku władze domagały się, aby dziedzic Krobonoszy został pochowany bez księdza.

Kuria nie ukarała ani jednego, ani drugiego. Józefa Lemańskiego wziął w obronę proboszcz parafii z Piask. Wystosował do biskupa list, w którym napisał, że pojedynek pod Gorzkowem odbył się wbrew woli właściciela dóbr Borki, który wyciągnął do Skawińskiego rękę i chciał go przeprosić za nieopatrzne spoliczkowanie w chwili wielkiego wzburzenia. Napotkał jednak nieprzejednaną postawę przeciwnika i rad nierad, jako szlachcic musiał mu dać satysfakcję. A że strzelił celnie i pozbawił Skawińskiego życia? Cóż, gdyby spudłował, mógłby znaleźć się na jego miejscu. Natomiast Skawińskiemu w ostatniej drodze towarzyszył ksiądz, chociaż w wersji oficjalnej dla Rosjan go nie było.

Lemański nie uniknął natomiast kary w świeckim sądzie. Proces odbył się w maju 1898 r. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Lublinie zasiadł człowiek złamany tragedią, którą wciąż przeżywał. Jednak prokurator uważał, że Lemański, jako człowiek starszy i bardziej doświadczony, nie powinien był się unosić i posuwać do obelgi czynnej. Wyrok zapadł 20 maja 1898 r. Józef Lemański został skazany z ust. 2 art.1503 ówczesnego kodeksu karnego (nieumyślne zabójstwo) na karę dwuletniego pobytu w twierdzy w Zamościu.

Czytaj też inne prawdziwe wstrząsające historie opisane przez Mariusza Gadomskiego:

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
Reklama