Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Chełm. Opozycyjne wspomnienia Józefa Franciszka Ferta

„W sierocińcu po dziedzińcu / Chodzą dzieci wkoło / A za siatką wróbli stadko / Bawi się wesoło. Rozćwierkały w świecie całym – Stąd i ja wiem o tym / Że to wprawdzie sierociniec / Ale nie sieroty” - pisał w swojej „Kołysance” Jacek Kaczmarski. 41 lat temu wielu rodziców nie mogło spędzić świąt ze swoimi pociechami. Wigilię spędził w chełmskim więzieniu również Józef Franciszek Fert, emerytowany profesor KUL, edytor, historyk literatury, znawca twórczości Cypriana Norwida. Nie żałuje jednak podjętych wówczas wyborów.
Chełm. Opozycyjne wspomnienia Józefa Franciszka Ferta
Zdjęcie prof. Józefa Franciszka Ferta znajdujące się w aktach Instytutu Pamięci Narodowej

Autor: https://polskiemiesiace.ipn.gov.pl / Pewne Wydawnictwo

Jak wspomina w jednej ze swoich książek profesor Fert (ps. Jacek F. Brzozowski, Cyryl Włodawiuk, Jan Welmart), jego pierwsze „przygody” z komunistycznym aparatem represji sięgają połowy lat 60. To wówczas młody student polonistyki staje się po raz pierwszy świadkiem brutalnej rewizji, której ofiarą pada jeden z jego kolegów. „Smutni panowie” pojawili się w akademiku na ulicy Niecałej w Lublinie (ówczesnej Sławińskiego) zupełnie nieoczekiwanie, ale swoje nagłe najście wczesnym rankiem usprawiedliwiali oczywiście w sobie tylko znany sposób.

- Ubecy – trzech, czterech? - zjawili się w naszym pokoju o „świcie” (jakaś siódma czy jeszcze wcześniejsza godzina, pamiętam, że za oknami świeciły lampy), podeszli do śpiącego „na piętrze” kolegi Cicibora (takie mi się przyplątało nazwisko, ale bez pewności, bo podobno odegrało ważną, a niekoniecznie pozytywną rolę w tym dramacie) i jeden z nich okazał mu jakiś papier i legitymację. Usłyszałem: „służba bezpieczeństwa” i coś jak pytanie: „Czy tu przebywa M.?”, ale nie ręczę za wierne oddanie tego epizodu. Spod kołdry zdrętwiały śledziłem akcję tajnej policji […]. Podeszli do łóżka M., kazali mu wstać i ogłosili, że zgodnie z czymś tam dokonują rewizji. Nikomu nie pozwolili się ubrać, więc tkwiliśmy w piżamach w pościeli, czekając na swoją kolej, a oni przewracali do góry nogami wszystko, co Henio wskazał jako przynależące do niego. Nawet papierki po cukierkach rozkręcali, zabierali też używane kalki maszynopisowe. Wyraźnie szukali jakichś papierów… - wspominał na kartach swojej książki „Świętokrzyska zapaska” profesor.

Ostatecznie pewien talent aktorski (Fert był związany z teatrem akademickim) pozwolił profesorowi w odpowiedni sposób włączyć się do akcji i pomóc pozostającemu w niewesołym położeniu koledze. Włożył mianowicie jego płaszcz, w którym M. przechowywał różne obciążające go dokumenty i wyszedł do toalety. Samego profesora, jak i pozostałych kolegów konspiratora nie rewidowano i w ten sposób udało się uniknąć dalszych konsekwencji. Ostatecznie jednak podejrzany został wyprowadzony i przewieziony do aresztu. Później też odbył się jego „pokazowy” proces, w którym obrońcą M. był słynny już wówczas mec. Siła-Nowicki.

Z początkiem lat 70. profesor podjął, wspólnie z żoną, pracę w internacie funkcjonującym przy I Liceum Ogólnokształcącym we Włodawie. Małżonkowie szybko zorientowali się, że to na pozór spokojne, ciche nadbużańskie miasteczko nie jest, jak opisuje to w swoich wspomnieniach autor, „bezgrzesznym rajem, przeznaczonym na robienie doktoratu i wypełnianie romantycznych misji peerelowskich Siłaczek i Siłaczów…”. Pewnego dnia młody nauczyciel otrzymał od swojego przełożonego, dyrektora placówki, polecenie, aby napisać na swój temat (kuriozum!) raport, którego wymagała od niego milicja. Sam zasłaniał się problemami zdrowotnymi, zatem uznał za praktyczne zlecić tę pracę zamieszanemu w sprawę wychowawcy. Ostatecznie Fert uniknął potrzeby spisywania bzdurnych doniesień na samego siebie i wydawało się, że sprawa nie nabierze dalszego biegu.

- Przez jakiś czas we Włodawie jako peerelowski belfer miałem spokój od strony ubecji, i nie dziwię się, bo przecież nie wychylałem się nadmiernie. No, może z wyjątkiem takiej czy innej utarczki słownej, jak np. z pierwszym sekretarzem partii lubelskiej – nie pamiętam, jak mu było (chyba Kruk) – do którego w czasie jednej z propagandowych nasiadówek zwracałem się publicznie „per pan”, gdy on do mnie – „per towarzysz” – wspomina dalej profesor.

Biegły lata. Kształt ustroju zmieniał się, ale stare, sprawdzone metody pozostawały te same. Pod koniec lat 70. krakowski kardynał Karol Wojtyła zostaje wybrany na biskupa Rzymu i wydaje się, że sytuacja w kraju pozostającym pod „parasolem” sowieckich wpływów musi ulec zmianie. Sytuacja zaczyna tężeć również we Włodawie. Młody doktor Józef Fert otrzymał oficjalny zakaz wyjazdu z kraju w celach naukowych. Komunistyczne służby chciały wykorzystać szansę i zwerbować naukowca do pracy w strukturach kontrwywiadu wojskowego, w zamian za możliwość wyjazdu oczywiście. Od tego momentu niepokorny wychowawca pozostaje pod stałą obserwacją, aż do momentu wybuchu „pierwszej Solidarności”.

- Pod koniec 1979 lub na początku 1980 roku otrzymałem pisemne wezwanie do „stolicy województwa”. Nie zaznaczono, po co mam się stawić na komendzie, ale pojechałem. Nie byłem wszak wojującym opozycjonistą. Ba, wybrano mnie nawet na przewodniczącego Związku Nauczycielstwa Polskiego w mojej szkole, więc byłem raczej „swój”, a przynajmniej do „przełknięcia”. Przez godzinę jakiś milicjant próbował mnie skaptować do służby mundurowej, mówiąc, że on też był nauczycielem (!). Spotkanie to zawdzięczałem prawdopodobnie Czesi G., tej samej, która próbowała mnie „wciągnąć na członka” (jak to się sardonicznie wówczas mawiało). Miła Czesia, porzuciwszy nauczycielskie powołanie, poszła za mężem w awanse i trafiła do komendy wojewódzkiej MO w Chełmie. Na pożegnanie z porucznikiem-eksnauczycielem poprosiłem o widzenie z G. Poszedłem. I do niej: Czesiu, ratuj! Ja nie mogę, nie chcę być milicjantem. Zawsze chciałem być marynarzem! - Hahaha. Dobrze, powiem im, żeby dali ci spokój. Pomogło! Ale nie na długo – kontynuuje w swoich wspomnieniach profesor Józef Fert.

W roku 1981 włodawskie ognisko Związku Nauczycielstwa Polskiego przekształca się bardzo szybko w jedną z komórek „Solidarności”. Komórka wchodzi do Regionu Środkowo-Wschodniego. Walczy o wszystko. O społeczną kontrolę nad włodawskim szkolnictwem. O przedszkole, o drugą parę butów dla każdego. O dodatkową tabliczkę czekolady, kostkę masła czy pół lira wódki na święta. To w związku z tą właśnie działalnością Fert otrzymuje, jako jeden z wielu, decyzję o internowaniu. Jest już wówczas wiceprzewodniczącym NSZZ Solidarność Ziemi Włodawskiej oraz szefem Solidarności Nauczycielskiej. Decyzję sygnował swoim nazwiskiem komendant wojewódzki MO płk Henryk Kamiński.

- Decyzja nr 32 o internowaniu. Uznając, że pozostawanie na wolności obywatela Brzozowski Jacek nauczyciel Liceum Ogólnokształcącego we Włodawie zagrażałoby bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że podejmuje działania zmierzające do torpedowania poczynań Partii i Rządu PRL na zasadzie art. 42 ust. I dekretu z dnia 12.12.1981 r. o ochronie bezpieczeństwa Państwa i porządku publicznego w czasie obowiązywania stanu wojennego postanawia się: internować ob. Brzozowski Jacek i umieścić go w ośrodku odosobnienia w Zakładzie Karnym w Chełmie – przeczytał w dostarczonym mu dokumencie profesor Fert.

Kolejny akt zmagań ze służbami zaczął się dla Ferta właśnie w więzieniu. Nie było to bowiem jedynie miejsce odosobnienia, ale kolejna okazja do przeciągnięcia „obiecującego” człowieka na swoją, służb, stronę. Funkcjonariusze kilkakrotnie wzywali osadzonych, w tym profesora, na „rozmowy” do specjalnie na tę okazję przygotowanej celi, w której osadzony trząsł się z zimna, podczas gdy przesłuchujący go oficer paradował w kożuchu.

- Smutny pan – powiedzmy „Leszek” – wyciągnął w pewnym momencie wiertło i migając mi tym niewinnym narzędziem przed oczyma, zauważył, że „oni” takich metod dziś nie używają, tzn. nie będzie mi wiertła wsadzał w oczy, że on w ogóle do prymitywnych metod SB czuje niechęć, że sam reprezentuje arystokrację służb tj. kontrwywiad i do współpracy z tą „elitą” mnie zaprasza jako patriotę i potencjalnego przywódcę odrodzonego w przyszłości związku „Solidarność”. Że zbrodnie stalinowskie, że Katyń – wszystko to w duchu patriotyzmu zostanie ujawnione... – pisze Fert.

W sprawie przyjaciela interweniował u samego gen. Czesława Kiszczaka jego akademicki promotor. Tak pisał w kierowanym do resortu liście:

- Myślę, że powody, które skłoniły Władze do jego internowania, były związane z jego angażującym się zawsze, gorącym i nieco „romantycznym” usposobieniem. Nigdy nie był działaczem politycznym i nie objawiał w tym kierunku żadnych skłonności. Był i jest przede wszystkim poetą i człowiekiem zainteresowanym literaturą. Jestem przekonany, że takim, po tej przygodzie, też pozostanie.

Profesor wyszedł z więzienia ostatecznie w połowie lutego 1982 roku. Część zasądzonego mu wyroku odbył we Włodawie. Władza nie dała mu jednak „spokoju”, nękając kolejnymi wezwaniami na przesłuchania. Nauczyciel próbował jasno wytłumaczyć, że będąc wychowawcą, nie może, nie jest moralnie w stanie, wejść w rolę donosiciela. Przesłuchujący go oficer wielokrotnie wspominał natomiast o tym, że jego lekcje są regularnie nagrywane, a uczniowie składają nań donosy. Jedno z przesłuchań przybrało, zupełnie nieoczekiwany, również dla samego oficera, obrót.

- Rzuciłem niespodziewanie, patrząc mu w oczy: Czy wierzy pan w diabła? Spojrzał na mnie z wyrazem osłupienia, konsternacji i niepokoju. Oczywiście nie wierzę! No i sam pan widzi, jaka jest różnica między nami. Bo ja właśnie wierzę w jego istnienie. I jestem przekonany, że pan jest jego narzędziem, którego on użył, żeby waszymi rękami mnie zniszczyć. Po tych słowach wstałem z krzesła, odsunąwszy je z impetem, i począłem się miotać po jego gabinecie, otwierać okno, cały czas coś tam perorując. On, jak sądzę, przerażony, biegał za mną, dopytując „Co panu jest, co panu jest?” Odrzekłem z męczeńskim tryumfem, że to on mnie właśnie do tego doprowadził. Tym oświadczeniem zakończyłem spotkanie i począłem zbierać się do wyjścia – pisał profesor.

Profesor wspomina ten najlepszy, jak ocenia, występ aktorski w swoim życiu jako tym bardziej wartościowy, że grany w pewnej sprawie. Na to ostatnie spotkanie szedł w pełni przygotowany – z teczką, w której znalazła się piżama, szczoteczka do zębów i przybory toaletowe. Fert wiedział, że to może być jego ostatnie i ostateczne spotkanie ze służbami. Ale, o dziwo, nikt już go później nie nękał. W podziemną działalność angażował się do końca stanu wojennego i później, aż do czerwca 1989 roku. 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
Reklama