Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
News will be here
Reklama

Samotność w ciemności

Bez bieżącej wody, łazienki, daleko od ludzi mieszka samotny, ociemniały człowiek. Ktoś inny by się załamał, zapił, albo oddał w ręce systemu i pozwolił się sobą zaopiekować. A on hoduje kury, ma ule, pali w piecu. I za nic nie chce się wynieść do Domu Pomocy Społecznej. Dla gminy to problem, który nazywa się Wiesław Gacki.
Samotność w ciemności

- Co widzę? Nic zupełnie. Nawet światła nie widzę. Ciemność widzę, jak mówili w Seksmisji -  mówi dowcipnie pan Gacki. - Jak żyję? No, tak jak widać. A z czego? Z zasiłku od gminy i 500 + dla niepełnosprawnych. Tyle tego jest, że na nic nie wystarcza - dodaje rozgoryczony.

Pracownicy opieki społecznej to według niego "szantażyści, którzy w żywe oczy kłamią". Oni też się o nim dobrze nie wypowiadają. Obie strony mają swoje powody, by żywić niechęć. Gdy Gacki stracił wzrok i jasne było, że będzie potrzebował pomocy, gmina wystąpiła do sądu, by go umieścić w DPS. Za nic też nie chciano zameldować we wsi, gdzie zamieszkał w budynku gospodarczym. Kiedyś żył i pracował w Chełmie. Tam było ostatnie jego miejsce zameldowania. Swoją wieś jednak pokochał. Kupił sobie pod Chełmem działeczkę na dom letniskowy i tam został na stałe. Nie wyprowadził się, gdy niespodziewanie i w tragicznych okolicznościach stracił wzrok. Gmina przegrała z nim w sądzie sprawę o umieszczenie w DPS.

 

Nie chce żyć na uwięzi

- Ja do DPS-u nie pójdę. Nie wyobrażam sobie! Już lepiej byłoby sznur na gałęzi powiesić. Tutaj wyjdę kiedy chcę, ptaki śpiewają, kurki sobie chodzą - mówi pan Wiesław. Co czuje, gdy pytają o jego ułomność? Wściekłość, że nie widzi, bo tak nie musiało być.

- Od 2007 roku wałkujemy ten temat. Kiedy ten pan został osobą ociemniałą, chcieliśmy mu zabezpieczyć byt i skierować go do DPS-u. W sądzie twierdził, że jest w stanie sobie sam poradzić. Od tego czasu miał około 20 opiekunek. Wszystkie, według niego, były głupie, niedorobione, upośledzone. Wszystko się jemu należy - mówi Dorota Mazurek, dyrektor Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Dyrektorka powtarza też niepochlebne słowa, które Gacki miał także o niej mówić. Nie nadają się do cytowania.

Nieliczni znajomi pana Wiesława jednak trochę się dziwią, że w XXI wieku człowiek niepełnosprawny żyje w tak tragicznych warunkach. Co tu dużo mówić: czysto w domu nie ma. Szokuje ich, że nie ma codziennie ugotowanego obiadu, a pod sufitami wiszą pajęczyny. Piec dymi, na podwórku panuje bałagan, a budynki gospodarcze chylą ku upadkowi. Ma przecież opiekunkę, która przychodzi do niego na pięć godzin dziennie!

- On nie pozwala nic tam zrobić, uprać, czy posprzątać - twierdzi pani dyrektor GOPS.

Wydaje się jednak, że panu Wiesławowi bardzo zależy na porządku. Chciał kiedyś, by mu ścieżkę na podwórku gmina wyłożyła starymi płytami z rozbiórki. Jakoś to nie wyszło.

- To może na to krzesło pani usiądzie. Wydaje się czystsze - mówi do dziennikarki i pokazuje ubrudzone, kiedyś zapewne białe, plastikowe krzesło.

- Ja nie widzę koloru ścian, ale kupiłem farbę do malowania. Zapach byłby inny w mieszkaniu. Czuję przecież, że na ścierce, którą ręce wycieram, jest pół centymetra kurzu -  tłumaczy się gospodarz.

Gacki zaskoczony słucha, co o nim opowiadały opiekunki. Niektóre twierdziły, że chciał je bić i zabierać im pieniądze. Inne, że kazał im się myć, co uznały za propozycję nieprzyzwoitą. Jego zdaniem, to wszystko oszczerstwa. Pomagał im, jak mógł. Uczył gotować, bo jego zdaniem nie wszystkie umiały.

- Ile wrzuciłaby pani do zupy ziela angielskiego i liści laurowych? Po paczce na 4 litrowy garnek? - wypytuje pan Wiesław.

Jak zapewnia, nie wszystkie opiekunki się nie sprawdziły. Z niektórymi ma nadal dobry kontakt i dobrze je wspomina.

- Nie mogę nic złego o panu Gackim powiedzieć. To prawda, że zanim przyszłam do niego do pracy, przestrzegano mnie, że jest trudny. Nic się nie potwierdziło. Owszem, jest wymagający i czasem wykorzystuje to, że jest niepełnosprawny, żeby coś uzyskać. Czy to źle? Każdy by tak zrobił. A niektóre osoby wykorzystują jego ułomność - mówi jedna z dawnych jego opiekunek.

Pan Wiesław kupił telefon dla osób niewidzących i dzwoni do znajomych, gdy tylko ma taką potrzebę. Z wieloma sprawami radzi sobie zaskakująco dobrze, bo przecież niewidomy nie znaczy głupi. O swoje prawa potrafi się upomnieć.

 

Szaleniec wyłupił mu oczy

Był rok 2007. O tym tragicznym zdarzeniu napisano nawet w gazetach. Pan Wiesław twierdzi, że ani jedno słowo nie było prawdą. Z komunikatu wynikało, że dwaj mężczyźni upili się do nieprzytomności podczas imprezy na ogródkach działkowych i wtedy jeden drugiemu wyłupił oczy. Karetka podobno miała przyjechać bardzo szybko. Pan Wiesław zapamiętał to zupełnie inaczej.

- Byłem kiedyś blacharzem i naprawiłem sąsiadowi samochód. 

Opowiada, że źle się czuł, miał gorączkę. Wypił u znajomych dwa kieliszki, bo przekonywano go, że szybciej wyzdrowieje. Poszedł tam, by odebrać swoje sita do kręcenia miodu. Potem wrócił do siebie na działkę. Wtedy przyszedł do niego sąsiad, któremu wcześniej naprawiał samochód:

- Uznał chyba, że ma wobec mnie dług, bo przyszedł z "ruskimi nalewkami". Koniecznie chciał ze mną wypić. Nie piłem z nim, bo mi się pszczoły roiły i wiadomo było, że po alkoholu do nich nie podejdę - wspomina pan Wiesław. -  Do domu nie zapraszałem, bo był już podpity. Siedliśmy na podwórku. Wyniosłem mu kieliszek. Pij!

Według relacji Gackiego, choć było już ciemno, gość zaczął się zachwycać iglakami i wypytywać, czym się różnią.

- Wyniosłem reflektor, w którego blasku dobrze widać kolory i zacząłem tłumaczyć, pokazywać. Podszedł do mnie, klepnął w plecy. Gdy się odwróciłem, wsadził mi palce w gałki oczne i je przebił... 

Jak później się okazało, sąsiad był recydywistą, jeśli chodzi o okaleczanie ludzi. Wydłubał siostrze oko, ale całkiem nie oślepła, jak pan Wiesław. Gałkę oczną podobno złapała w dłoń i wcisnęła sobie w oczodół.

Czemu zrobił to sąsiadowi, który okazał mu życzliwość? - Może za dużo wiedziałem i widziałem. Tutaj wszyscy są zawistni. Dziwią się, że sobie radzę, że żyję i o nic nikogo nie proszę - mówi rozżalony pan Wiesław.

 

Kury gdaczą, a wokół egipskie ciemności

Nie przyjechała karetka, bo nikt po nią nie zadzwonił. Poszkodowany stracił przytomności i upadł tam, gdzie stał, na swoim podwórku. Obudziły go kury. Musiała więc być już 4 rano. Powinno świecić słońce, a panowały egipskie ciemności. Było zimno. Czuł, że ma opuchniętą głowę. W ręku trzymał telefon. Po omacku zdołał wybrać numer do swojej pasierbicy, która mieszka w Łodzi. Nie potrafił powiedzieć, co mu się stało. To dopiero ona zaalarmowała brata, ratownika medycznego. Przyjechał prywatnym samochodem. Pomógł panu Wiesławowi wejść do domu i odjechał. Potem wrócił i zawiózł poszkodowanego do szpitala w Chełmie, skąd skierowano go do przychodni, gdzie miał przyjmować okulista. Lekarz był dopiero po godz. 10. Stwierdził, że gałki oczne są poprzebijane i kazał wracać do szpitala.

- Awanturę zrobiłem, bo nie chcieli mnie zawieźć karetką do szpitala w Krasnymstawie. Uparłem się i w końcu ją dali - wspomina pan Wiesław.

Z Krasnegostawu skierowano go do Lublina. Zwymiotował, ale dlatego, że cierpi na refluks. Fama poszła że jest pijany. Nie miał siły zaprzeczać. Od wielu godzin czekał na pomoc. Miał gorączkę. Było podejrzenie, że w gałkach ocznych tkwi ciało obce. Tak nie było, ale wzroku mu nie uratowano.

Potem przeszedł drogę przez mękę, próbując na nowo zorganizować sobie życie. Los go nie oszczędzał. Urzędnicy go zbywali, albo zostawiali kartki w drzwiach. Dla niewidomego! Wmawiano mu, że nic mu się nie należy, albo że sobie nie poradzi, jak nie pójdzie do DPS. Jak twierdzi, przez pierwszych dziewięć miesięcy radził sobie bez pomocy gminy. Potem wysłano do niego opiekunkę. Na 2 godziny! Co mogła zrobić w tak krótkim czasie? Do sklepu na piechotę idzie się pół godziny w jedną stronę. Ociemniałego człowieka ktoś zaczął okradać. Z czasem znikło całe wyposażenie jego warsztatu. Niektórzy przychodzili pod pozorem niesienia pomocy, a korzystali z tego, że gospodarz nic nie widzi.

 

Życie po życiu

Pan Wiesław znany był z tego, że ciężko i dużo w życiu pracował. Los go nie oszczędzał. Gdy miał 18 lat, zmarła mu żona i został chyba najmłodszym w kraju wdowcem. W kolejnym związku mu się nie ułożyło. Miał swoje plany zawodowe, chciał wyjechać A potem był ten wypadek... Musiał zamknąć za sobą tamten rozdział życia. Celowo pozbawiono go wzroku. Sprawca już nie żyje.

- Ludzie powinni wiedzieć, że jest taki człowiek, który mimo kalectwa sobie radzi. Dogląda swoje kury i ma pszczoły, kota i psa. Drewno na szczypki sam tnie. Kiedyś opowiadał mi, że chciał na komin wejść, żeby go naprawić. Ale może coś źle zrozumiałem. Innym razem prosił, żeby mu kupić pilarkę tarczową. "Chłopie, miałbym ciepie na sumieniu!" Tak mu odpowiedziałem - wspomina jeden ze znajomych.

Podwórko u pana Wiesława wyłożone jest blaszanymi rynnami. Po ich dźwięku orientuje się, gdzie się znajduje. Każdy kąt dobrze zna i na swoim terenie czuje się pewnie. Porusza się z pomocą laski. Niczego nie można przestawiać. Słoik w lodówce musi stać tam, gdzie zwykle. Jak ktoś go przesunie, to gospodarz nie znajdzie, albo co gorsza, zbije go. Wodę przywożą mu w beczkach. Zimą dojazd jest trudny, bo do jednego gospodarstwa pomiędzy polami nikt nie będzie budował drogi.

Ostatnio pan Wiesław zachorował i został w domu sam. Przyjechał lekarz. Wypisał leki. Opiekunka dopilnowałaby zapewne, żeby je brał, ale trafiła na dziesięciodniową kwarantannę. Nikogo w zastępstwie do  niego nie wysłano. Nikt z urzędników nie przejął tragiczną sytuacją chorego, niewidomego mężczyzny. Co będzie jadł, jak rozpozna leki? A co, jeśli umrze, dusząc się dymem z pieca? Albo sam wywoła pożar?

- Do tego pana nikt inny nie chce chodzić. Źle traktuje opiekunki. Postanowił hodować kury i każe przy nich chodzić. Nikt ze wsi do niego nie przyjdzie. Dojazd jest trudny. Lekarz zaproponował umieszczenie go w szpitalu na czas choroby i nieobecności opiekunki, ale nie chciał. Pracownicy z naszego wydziału gospodarczego dokarmiliby kury - przekonuje dyrektor Mazurek. - Kiedyś opiekunami byli u niego dwaj mężczyźni. Też nie zostali na dłużej. Trzech zdunów było wzywanych do pieca, ale z ty panem nie da się dogadać - tłumaczy.

- To nie jest prawda - oburza się pan Wiesław. - Lekarz nie proponował mi szpitala. Był wzywany w czwartek, a opiekunka poszła na kwarantannę dopiero w poniedziałek!.

Jego opowieści o dymiącym piecu i zdunach też zupełnie mijają się z tym, co twierdzi opieka społeczna. Podobno nakazano mu się nie odzywać w obecności fachowców. Jak było rzeczywiście, trudno jest dociec. 

- Może kiedyś znajdę sobie partnerkę, która się mną zaopiekuje. Mieszkam tutaj od 1998 roku i chciałbym w końcu, żeby mnie zameldowano. To moja własność! - mówi z przekonaniem.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaReklama Apostoł
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
KOMENTARZE
Reklama
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama