Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama Bank Spółdzielczy

6 dni czekał na wynik testu

Mariusz Raćkowicz, nauczyciel i ratownik wodny, zachował się jak uczciwy obywatel. Gdy tylko dowiedział się, że istnieje prawdopodobieństwo, iż zaraził się koronawirusem, zgłosił się na oddział zakaźny. W szpitalu spędził sześć dni, bo prawdopodobnie jego pierwszy test nie dojechał do laboratorium. - Mam nauczkę, żeby nie wychodzić przed szereg. Teraz zrobię test dopiero wtedy, gdy otrzymam wezwanie - zarzeka się nasz rozmówca.
6 dni czekał na wynik testu

Gdy pan Mariusz dowiedział się, że nad zalewem w Natalinie przez 4 godziny pełnił dyżur z ratownikiem, którego ciotka ma koronawirusa, stwierdził, że nie ma sensu czekać i narażać innych. Zgłosił się do Sanepidu. Stamtąd odesłano go do lekarza rodzinnego. Z kolei lekarz rodzinny telefonicznie poradził mu, aby udał się do szpitala na oddział zakaźny, gdzie na pewno zrobią mu test.

- W czwartek przyjęto mnie na oddział. Pobrano wymaz. Liczyłem na to, że następnego dnia będzie wynik i jeśli jest negatywny, opuszczę szpital. Czułem się dobrze, chociaż miałem lekką gorączkę i ból gardła. Nie podawano mi żadnych leków, nikt mnie nie badał. Czekałem i mierzyłem temperaturę - relacjonuje Raćkowicz. - W międzyczasie dowiedziałem się, że koronawirusa potwierdzono również u innego ratownika, z którym wcześniej miałem styczność. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, zgłaszając się na test.

Minęła jedna doba, potem kolejna, a nasz rozmówca nadal nie miał żadnych informacji o wynikach badania. Przeleżał w szpitalu piątek, sobotę i niedzielę. Jak mówi, nikt się nim specjalnie nie interesował, ciągle powtarzano mu, że trzeba czekać, bo próbki pojechały aż... do Poznania.

- Sytuacja była beznadziejna, nadal nie wiedziałem, czy jestem chory, a tymczasem ludzie, z którymi miałem kontakt mogli teoretycznie zarażać kolejne osoby - tłumaczy Raćkowicz. - Zanim dowiedziałem się, że mogę być zarażony, widziałem się z mamą, moją córką, która jest w ciąży, martwiłem się o ich zdrowie. W niedzielę puściły mi nerwy...

Pan Mariusz zaczął uporczywie wzywać do sali lekarza, przychodziły jednak tylko pielęgniarki. Jak mówi, jedynie one i salowe zachowywały się jak trzeba, reszta personelu nie była nim szczególnie zainteresowana. W niedzielę wieczorem zaczął szukać kontaktu do ogólnopolskich mediów. Poinformował o sytuacji Gazetę Wyborczą.

- Gdy w poniedziałek moim przypadkiem zaczęli interesować się dziennikarze, pobrano mi kolejny wymaz. Dopiero tego dnia pobrano wymaz również od mojego kolegi, który miał kontakt z zarażoną ciotką. On jednak kwarantannę miał w domu, nie tak jak ja w szpitalu - tłumaczy. - Co się stało z moim wymazem pobranym w czwartek? Nikt nie odpowiedział mi na to pytanie.

Tymczasem pocztą pantoflową rozeszła się po mieście wieść, że pan Mariusz ma covida, jest w ciężkim stanie w szpitalu i leży podłączony do respiratora. Taka informacja dotarła nawet do szkoły, w której pracuje.

- Byłem zdenerwowany, kolejny test to co najmniej kolejna doba w szpitalu. A przecież jestem ratownikiem, powinienem być wśród swoich ludzi, koordynować ich działania. Jest sezon, nad wodą wypoczywa mnóstwo ludzi, a ja nadal czekam na wynik - tłumaczy.

We wtorek wieczorem przyszedł wynik. Negatywny. Po sześciu dniach pobytu na oddziale zakaźnym wypisano pana Mariusza do domu. Ratownik, którego ciotka była chora, również otrzymał wynik negatywny.

- Odetchnąłem z ulgą. Nauczyłem się też, że nie ma co być uczciwym lojalnym obywatelem tego kraju. Ten system jest chory. Dlaczego moje badania trafiły do Poznania, a nie do Lublina? Dlaczego musiałem tyle czekać na wynik? Teraz już wiem, że nie ma sensu wychodzić przed szereg - mówi Mariusz Raćkowicz. - Dlatego właśnie zdecydowałem się mówić o tym, gdzie tylko się da. Niech mój przykład da innym do myślenia.

Chełmski szpital do tej pory nie wie, co stało się z pierwszym wymazem pana Mariusza.

- Firma, z którą współpracujemy, zawiodła. Jest nam przykro, że pacjent przez tyle dni zajmował miejsce w szpitalu. To strata nie tylko dla nas, ale i dla tego pacjenta, dlatego taka sytuacja nie powinna mieć miejsca - tłumaczy Lech Litwin, zastępca dyrektora chełmskiego szpitala ds. lecznictwa. - Pobrane wymazy miały być wożone do Lublina, nie wiem, czemu pojechały do Poznania. Otrzymaliśmy od tej firmy pismo z przeprosinami i prośbą, aby nie rezygnować ze współpracy.

Jak tłumaczy Litwin, do tej pory ta współpraca układała się dobrze, ale to, co miało miejsce w ubiegły weekend, nie powinno się zdarzyć.

- Ze strony szpitala zachowane zostały wszystkie procedury, to nie my zawiedliśmy - tłumaczy. - Szpital także był zwodzony przez kilka dni, kiedy pytaliśmy o wyniki testów. Dlatego teraz korzystamy również z usług innego podmiotu.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama