Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama Bank Spółdzielczy

Region: My wam zginąć nie damy!

Otworzyliśmy swoje serca, widząc uciekające przed wojną na Ukrainie matki z dziećmi. Są tacy, którzy zaprosili znajomych, kuzynów, a nawet obcych ludzi do swojego domu, wierząc, że tak trzeba. Nie patrzymy na tragedie obojętnie, wstąpiła w nas taka moc, jakiej nikt się nie spodziewał...
Region: My wam zginąć nie damy!
Sortowanie darów w Hotelu Duet w Chełmie

Zakasał rękawy i pomaga

 

Pan Łukasz od 15 lat współpracuje z obywatelami Ukrainy. Od kilku dni jego telefon nie przestaje dzwonić. Znajomi znajomych szukają pomocy dla dzieci, kobiet w ciąży i całych rodzin. 

- Zaczęło się od tego, że dziewczyna kolegi potrzebowała lokum. Jest w ciąży. On został na Ukrainie dobrowolnie. Nie mogłem jej bez pomocy zostawić. Rzuciłem tylko hasło wolontariuszce Ani Wyczyńskiej. Zorganizowała w jeden dzień całą wyprawkę, załatwiła psychologa - mówi pan Łukasz. - Ta dziewczyna chciała wracać, bo przyjechała tylko z torebką. Nic nie miała ze sobą. Porozmawiała z psychologiem i poukładała to sobie w głowie - mówi Łukasz.

Sobotę spędził pod pałacem Suchodolskich, pomagając jako tłumacz. W południe nie było już żadnych wolnych miejsc w hotelach. Pomagał więc załatwiać je prywatnie, w domach u znajomych.

- Ściągam z Ukrainy, kogo się da. Załatwiam transport, szukam miejsc na pobyt. Wszyscy pokazujemy w ten sposób Putinowi, że nie osiągnął swoich celów. Tego się nie spodziewał po Polakach - mówi pan Łukasz.

Znajomi Ukraińcy dla niego są nie tylko partnerami w biznesie. Jak mówi, odwiedzają się wzajemnie podczas świąt, traktując jak rodzinę. To zobowiązuje!

Pytamy więc go, co jest potrzebne na granicy. Wszystko! Leki przeciwbólowe, na przeziębienie, coś od kataru dla dzieci, plastikowe miski, tacki, sztućce, bielizna i ręczniki.

- Jesteśmy w punkcie krytycznym, ale to nie jest jeszcze apogeum. Nie możemy dopuścić, by bezdomnie spali na ulicach. Przez granicę przejechało w 3 dni około 100 tysięcy ludzi, a będzie więcej - mówi.

Stojąc na granicy w oczekiwaniu na znajomych, nie sposób nie zwrócić uwagi też na patologie. Uchodźcy to potwierdzają. Zdarza się, że za transport na granicę i przejechanie np. tysiąca kilometrów - trzeba zapłacić przewoźnikom nawet 10 tys. dolarów.

- Mamy też informacje, że niektórzy obywatele Ukrainy handlują kwaterami prywatnymi, które ktoś udostępnia za darmo. Nie jest to czas na tego typu zachowania. Musimy je piętnować - mówi pan Łukasz.

Ukrainka z polskiej strony granicy

 

Natalia od ponad 20 lat mieszka i pracuje w Polsce. Tu ma męża i syna. Uczy w szkole języka angielskiego. Gdy wybuchła wojna, na swoim profilu zamieściła ogłoszenie: "Jeśli potrzebny jest tłumacz: ukraiński, rosyjski, polski, angielski, jestem do dyspozycji 24 godziny na dobę".

Dla niej wojna to strach o rodzinę, która pozostała po tamtej stronie granicy. Jej siostra jest w Odessie. Pierwszy dzień wojny przepłakała. Teraz nasłuchuje, czy rosyjskie okręty nie strzelają.

- Jest wprowadzony stan wojenny.  Nie mogą wyjechać z miasta. Nie ma benzyny. Jeszcze rano byli w pracy, musieli uciekać, bo bali się odgłosów bomb pod Odessą. Siedzą w domu... - opowiada Natalia

Nie wszyscy mogą wyjechać z objętej wojną Ukrainy. Natalia ma kontakt z dyrektorką ukraińskiego domu dziecka, która została w ośrodku z wystraszonymi maluchami. Dzieci nie mają rodzin, które by je zabrały. Nie ma też decyzji ministerstwa o ich ewakuacji. Ktoś po kryjomu na dachu budynku, gdzie mieszkają, zostawił znaki, że ma być bombardowany. W pobliżu jest tama, która jeśli zostanie wysadzona, woda zaleje całą miejscowość.

W ubiegłym tygodniu Natalia przyjęła pod swój dach dalszą rodzinę z Lubomla. Przekroczyli granicę w nocy z soboty na niedzielę - dwie kobiety i czwórka dzieci w wieku szkolnym. Mężczyźni zostali bronić kraju. Kobiety zaryzykowały długą podróż autobusem, by chronić dzieci. Na szczęście mają się gdzie zatrzymać w Polsce.

- Już są niedaleko - relacjonowała Natalia w sobotę. - Jestem tu, na granicy w Dorohusku, już jakiś czas. Przyjechałam z koleżanką. Staram się pomagać, tłumaczyć. Podziwiam tych ludzi, którzy przyjechali z darami. Jest jeden pan aż z Warszawy, drugi z Chełma. Dwie doby już nie spali - opowiada Natalia. Była też w pałacu Suchodolskich w Dorohusku, zaoferowała swoją pomoc.

Zanim wróciła do domu, widziała wypełniony po brzegi autobus Ukraińskich mężczyzn, jadących na wojnę i transporty pomocy humanitarnej, które jechały na Ukrainę.

Studenci pojechali na wojnę

 

W PWSZ w Chełmie uczy się kilkudziesięciu studentów z Ukrainy. Większość z nich postanowiła zostać i pomóc rodzinom, które do Polski uciekają z bombardowanych miast. Mogą mieszkać w akademiku, chociaż w tej sytuacji wielu z nich nie stać już na zapłacenie czynszu.

- Wiemy, że są odcięci od środków finansowych, ale z naszej strony jest deklaracja, że mogą zostać. Pytają też, czy jeśli pojawią się członkowie ich rodzin, to czy będą mogli ich przenocować. Deklarujemy pomoc. To, co się dzieje, to jest rzecz nie do wyobrażenia - mówi rektor Arkadiusz Tofil.

Najtrudniej jest mu mówić o tych studentach, którzy podjęli decyzję o powrocie do swojego kraju, mając świadomość, że mogą już nigdy na studia nie wrócić...

To nie koniec tego artykułu. Więcej przeczytasz w papierowym i elektronicznym wydaniu Super Tygodnia. 

Czytaj także: WOJNA pod naszym progiem

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
News will be here
Reklama
Reklama