- Miałem trochę szczęścia. Poszedłem na eliminacje, żeby sprawdzić, czy coś w głowie zostało po "covidzie". Siostrzenica mnie do tego zmobilizowała. Tak wyszło, że w eliminacjach ja przeszedłem, a ona nie - mówi Kliszcz.
Pan Marek bardzo dobrze wspomina swój występ przed kamerami. Był pod wrażeniem prowadzącego program Tadeusza Sznuka, który potrafi uspokoić uczestników i wprowadzić ich w dobry nastrój.
- Ja też wszystkich rozbawiałem i powtarzałem, że nie ma powodów się stresować, bo to ani egzamin maturalny, ani też żaden inny, od którego zależałoby nasze dalsze życie - wspomina pan Marek. - Było to dla mnie ciekawe doświadczenie. Modliłem się, żeby nie wylosować miejsca pierwszego lub ostatniego. Wylosowałem pierwsze - wspomina.
Zawodnik nie przygotowywał się w specjalny sposób do startu w teleturnieju. Mówi, że dużo czyta i stąd jego wiedza. W młodości skończył liceum w Kielcach, a potem studium policealne na kierunki mechanika. Pracował jako łącznościowiec, naprawiając dalekopisy. Potem zajął się uprawą roli.
- Do teleturnieju nie szedłem po pieniądze. Chodziło o sprawdzenie swojej wiedzy. Udało mi się jednak wygrać zegarek, blender próżniowy i kosmetyki - dodaje.
Marek Kliszcz znalazł się w finałowej trójce. Odpadł na samym końcu. Niestety, nie udało mu się wywalczyć udziału w wielkim finale "Jednego z dziesięciu", ale za 3,5 roku może mieć kolejną szansę.
Czytaj też: Oddaj stanik do re(CYC)lingu
Napisz komentarz
Komentarze